Przeskocz do treści
My z „Marcinka”

Soliloquium, czyli Rozmowa z Samym Sobą  Starego Lekarza  

Bogdan Sleboda

PAMIĘCI KOLEGÓW, KTÓRZY JUŻ ODESZLI

...  nie jestem psychologiem, nie jestem psychiatrą, neurologiem, ani fizjologiem; to co poniżej napisałem nie jest opracowaniem fachowca, jest to wyłącznie i jedynie moją, małego człowieczka, prawie swobodną rozmową, głównie z samym sobą (soliloquium) …

PRZEMIJANIE     Wiadomo, człowiek to dusza i ciało. Moje doświadczenia ostatnich lat uczą, że coraz częściej ciało nie słucha mego ducha, mej woli, jakby wymyka się spod nadrzędnej kontroli ducha.
Na nic przy tym rozkazy płynące do ciała, na nic próby wymuszania odpowiedniego funkcjonowania ciała … Nie pomaga nawet bat na to ciało w postaci mniejszych czy większych dawek leków, co jest jakby nie było stosowaniem przymusu. W takich sytuacjach można jedynie uzyskać krótkotrwały efekt, nie ma sposobu by orczykiem lub batem uzyskać trwałe efekty.

Ciało – skomplikowana substancja biochemiczna i fizyczna ma swoje prawa. Te prawa to pewnie znane „vis vitalis”, z którym przychodzimy na ten ziemski świat. Ciało rodzi się z jakby określonym zasobem „energii, siły życia”; jeden osobnik ma jej więcej, inny mniej.
To co spożywamy, w tym materię energetyczną, nie jest tym samym co zasób „energii życia”.
Dana nam energia życia to jakby „wytrzymałość materiału”, którą w świecie materii nieożywionej potrafimy zbadać i dość ściśle określić.
Inaczej jest z organizmem żywym – póki co nie jest rzeczą możliwą określić a priori wytrzymałość, żywotność, długowieczność istoty ożywionej. Niektórzy szukają odpowiedzi w genetyce – jak dotąd bez jednoznacznej pewności.
Zaś spożywanie materii energetycznej to tylko budulec, a przede wszystkim paliwo umożliwiające funkcjonowanie organizmu.
Bardzo skomplikowana i w najdrobniejszych szczegółach przemyślana budowa ciała każdej istoty żywej, a szczególnie człowieka jest, jak sądzę, nie do ogarnięcia przez umysł człowieka. Organizm ludzki, tak jak cały Świat i sam Stwórca, jest poznawalny, ale nie do ostatecznego poznania.
Prawdą jest, że człowiek coraz wnikliwiej poznaje swoje ciało; w tym poznawaniu często wręcz pieje z zachwytu nad samym sobą, że tyle już poznał, że tyle już wie, że jeszcze trochę a w laboratorium stworzy drogą syntezy nie tylko ożywione białko, ale i całego człowieka.
No i na co mu będzie potrzebne poznawanie Stwórcy, skoro sam, w swym głębokim przekonaniu, nim się staje …

Przypominam sobie moje listy jakie pisałem do Rodziców w czasie poznawania nauk podstawowych w zakresie medycyny – anatomii, histologii, cytologii i wreszcie fizjologii człowieka. Byłem pełen zachwytu nad pięknem i skomplikowaną budową najdrobniejszych, wówczas już poznanych, struktur ciała ludzkiego i nad doskonałą funkcją tych drobin anatomicznych. Dzisiaj, gdy człowiek zajrzał głębiej w struktury ciała ludzkiego mój zachwyt jest jeszcze większy.

Brak mi jednak przekonania, że coś takiego powstało samo z niczego, bez udziału Stwórcy.

Jeszcze bardziej skomplikowana i tajemnicza, a przy tym zachwycająca jest sprawa duszy – ducha człowieka. Już na wstępie swego zamyślenia - bo przecież nie rozważania; brakuje mi wiedzy w tym zakresie, mogę jedynie spekulować z własnej perspektywy – napisałem, że z pewnością dusza i ciało to dwie różne „substancje” (brakuje mi tutaj właściwego słowa) tego samego organizmu, czyli człowieka.
Dwie różne „substancje”, bo jedna wraz z upływem lat zmierza do swego końca, a ta druga „substancja” jakby była wieczna, niezmienna ...
Przecież każdy z nas wie doskonale, że nasze ciała wraz z upływem lat stają się nie tylko mniej atrakcyjne dla oczu innych, ale i dla nas samych. Stają się nam jakby ciężarem, nawet powodem cierpień, licznych ograniczeń, niekiedy do tego stopnia, że konieczna jest pomoc innej osoby.
I nie ma co w tym miejscu utyskiwać – nasze ciała są podporządkowane ziemskim prawom, prawom biologii, prawom przemijania, ziemskim prawom natury.

Zapewne innym prawom podlega nieśmiertelna dusza. Pewnie popełnię w tej chwili jakiś istotny błąd, ale mam takie oto skojarzenie: dwie żywe substancje/istoty – dusza i ciało tworzą jedną osobę ludzką; w tym miejscu wydaje mi się, że łatwiej jest zrozumieć pewne tajemnice teologiczne.   
Mam wrażenie, wręcz przekonanie, że z wiekiem bardziej utożsamiamy się z własną duszą niż z własnym ciałem. Nabieramy przekonania, że skoro jedynie nasza dusza jest nieśmiertelna, to myśląc o wieczności staje się ona ważniejsza niż ciało.
Nie znaczy to wcale, że należy lub można od pewnego wieku zaniedbywać ciało – chociaż w tym zakresie nasze wysiłki mogą być wobec Natury nikłe. Ale zadbać należy, bo na koniec przyjdzie ten dzień, że wszyscy z grobów wstaniemy; a kto w to nie wierzy, niech ma na uwadze, że na katafalku też trzeba jakoś wyglądać …
O tym, że dusza nie ulega starzeniu się świadczy pośrednio fakt, że w marniejącym ciele nasz duch ma się na ogół dość dobrze. Często nawet wydaje się nam, że ciągle jesteśmy takimi, jak przed dziesiątkami minionych nam lat. Jedynie z realizacją pewnych zamierzeń jest gorzej.
Kłopoty z głową?  To nie jest skutek starzenia się ducha, to jest jedynie efekt regresji w funkcjonowaniu naszego mózgu. Mózg ulega tym samym procesom degradacji co całe ciało, a zapewne nawet szybciej niż reszta tkanek.
Owszem, utrudnia to procesy poznawcze. Jeśli jednak regres zdolności psychicznych postępuje w takim samym tempie jak reszta ustroju, to pół biedy. Gorzej jest tylko w sytuacji, gdy na proces starzenia się ogólnoustrojowego nałoży się jakaś patologia chorobowa. A ta ma właśnie szczególną złośliwą zdolność nakładania się na biologiczny proces starzenia (na pochyłe drzewo każda koza wlezie).
W tym wspaniałym urządzeniu jakim jest „mózgownica” są jednak procesy ochronne. W znacznym stopniu siła tych procesów ochronnych zależy od stałego treningu – per analogiam do mięśni. 
Duch nasz ma wpływ na ciało, potrafi wymuszać, chociaż jak już powiedziałem z wiekiem te dwie drogi życiowe znacząco „rozjeżdżają się”.
Gdzieś tutaj mieści się rozum, zdolność rozumowania, zdolność kojarzenia, zdolność poznawania nowych rzeczy - chociaż wraz z wiekiem poznawanie nowego realizuje się większym nakładem sił niż kiedyś.

Gdzieś tutaj mieści się również nasza wola, która jak sądzę nie zmienia się z biegiem lat.
Nasza zdolność rozumowania, nasza wola - to nasza tożsamość. I myślę, że ta tożsamość zawarta jest w naszej duszy, a nie w ciele – więc należy przyjąć, że będzie wieczna!

ZMIERZCH    To, że nadchodzi nasz zmierzch jest sprawą oczywistą, tak jak jest sprawą oczywistą, że będzie to zmierzch taki jednostkowy, taki prywatny, taki cichy – bez zaćmienia słońca, czy choćby księżyca, taki mało znaczący dla świata. Zafaluje tylko nieco i jedynie wyłącznie wokół nas.

Od kilku już lat, z racji wieku i przypadłości, jestem w kręgu, z którego co rusz ktoś jest „odwoływany” z tej ziemi, z tego ziemskiego świata.
Dokąd?   Wierzący mają nadzieję, że będzie to przejście do innego świata, do lepszego i wiecznego świata, innym towarzyszy świadomość jedynie przejścia na drugi brzeg Styksu.
Ten obecny świat dla wszystkich jest jednak piękny i ciekawy, pomimo bardzo wielu zawirowań i wydarzeń, nawet tych tragicznych.
Jest piękny - choćby i z tego powodu, że człowiek przez lata swego życia przyzwyczaja się do obecności w nim. Po latach człowiek uważa, chyba słusznie, że jest to jego świat – tak jak sam jest cząsteczką tego świata.  I stąd zapewne jest żal związany z nieuchronną koniecznością odejścia, opuszczenia tego, co dość dobrze znamy i pójścia … jednak w nieznane.
Niby to „nieznane”, dzięki swej wierze, trochę poznawaliśmy. Tylko, że wyobraźnia człowieka, skrojona na potrzeby życia na ziemi, nie wystarcza na wyobrażenie sobie tego innego, drugiego, wspanialszego świata z życiem wiecznym.
Stąd pewnie w każdym pozostaje choćby odrobinka niepewności, a czasem jedynie ciekawości.
Poza tym pozostaje niepewność, czy ten drugi świat będzie dla mnie dostępny. Często jednak człowiek, obok wiarygodnych przekazów, odczuwa taką pokusę i potrzebę by dojrzeć i dotknąć. Bo niby człowiek bez reszty wierzy, ale tak dla stuprocentowej pewności chciałby materialnego, fizycznego potwierdzenia – tak zwyczajnie, z doświadczenia wyniesionego z materialnego świata, po którym jeszcze wędruje.
Te słowa to nie wynik braku wiary, to nie są słowa zwątpienia - to słowa małego człowieczka, który przyznaje się do swej słabości wyniesionej z ziemskiego jedynie doświadczenia. Chciałoby się … chciałoby się więcej wiedzieć, co jest po tej drugiej stronie.  Ale ileż to razy człowiek w swym życiu chciał, chciałby… i nadal ciągle czegoś chce.
Myślę, że nikt z nas tak zupełnie swego życia nie zmarnował. Wiele w tym życiu chcieliśmy i wiele z tego chcenia, poprzez wytrwałe postępowanie, uzyskaliśmy, zrealizowaliśmy, osiągnęliśmy.
Wiele z tych realizacji dało nam ogromną radość, dało poczucie spełnienia – szczególnie w sprawach zawodowych. W innych sprawach zapewne także. Wybór mej drogi zawodowej widzę jako trafny – było bardzo wiele satysfakcji, chociaż zdarzały się i niepowodzenia. Wśród tych niepowodzeń raczej nie widzę swej winy – często jednak zachodziłem na swój cmentarzyk, by zadumać się nad powodem, przyczyną niepowodzeń. Po latach wiem, że zachodzenie na ten cmentarzyk uczyło mnie pokory, bardzo często dokształcało – tak zawodowo jak i duchowo. Uczyło także prawdy i Prawdy. 
Mam jednak świadomość, że wielu rzeczy nie zrealizowałem – często przez zaniechanie, przez chęć uniknięcia trudów.
Zbyt często w życiu wydaje się, że niby to normalne i jest zasadne unikanie trudów powszechnie uznawanych za zbędne, że normalne i zasadne jest dokonywać łatwiejszych wyborów – po prostu pójście na skróty. I ja tak niekiedy robiłem, zapewne zawsze w poczuciu trafnego wyboru. Ale właśnie nie zawsze był to wybór trafny...

OSTATNIA PROSTA?    Coś mi mówi, że „ostatnia prosta” nie jest właściwym określeniem na to co jeszcze przede mną – pewnie lepiej będzie mówić „ostatni odcinek”.
Dotychczasowe moje doświadczenie, właśnie z ostatnich kilku lat, szczególnie z ostatnich miesięcy, wskazuje, że to co mi jeszcze zostało wcale nie jest takie proste, wręcz przeciwnie – nadal jest wyraźnie pokręcone i nadal jakby ciągle było „pod górkę”.
Nie dosyć, że ten ostatni odcinek drogi, tej tutaj na Ziemi, jest i kręty i pod górkę, to jeszcze nie wiadomo jak może on być długi. Może lepiej, może gorzej, że tego końcowego dystansu nie znamy. A nie znamy, bo nikt tego nam nie powie, a żadne wzory matematyczno-fizyczne nie rozwiążą tego zadania.
Jest tylko trochę, czy też nawet sporo, co rusz kolejno objawiających się, przejawów/objawów biologicznych, w których zawiera się pewna informacja o zbliżaniu się końca.
Przykre jest tylko, gdy tych biologicznych symptomów jest nazbyt wiele u jednego osobnika. A niestety, często zdarza się, że jakiś pechowiec ma tak wiele tych objawów nadchodzącego kresu, że nie jest w stanie ich udźwignąć.
Wszystkie zatem moje własne symptomy starzenia się i zbliżania się do kresu nie są nazbyt ciężkie w porównaniu z wieloma innymi nieszczęśnikami.
Daję jeszcze radę, chociaż moje przypadłości często zabierają mi z życia całe godziny. Nie narzekam i staram się świadomie podążać do swego końca ...
Coraz częściej patrzę wstecz niż do przodu. Dlatego, na miarę swoich możliwości, spisuję swe wspomnienia. Są one dosyć chaotyczne, jakby nieuporządkowane. Nie próbuję jednak „porządkować” tych zapisów – w końcu życie, choćby pozornie uporządkowane, nigdy takie nie jest. Często przecież błądzimy, zawracamy, staramy się prostować, naprawiać, szukać lepszej drogi. To raczej jest naturalne u przeciętnego człowieka. A ileż to razy zastanawiamy się czy obrana droga, obrany kierunek są trafne.

Notując swą przeszłość mam też możliwość spojrzenia na swe dotychczasowe życie. Nie próbuję przy tym uciekać się do oceny tego co się wydarzyło, co się przeżyło, co zrobiłem.
Pewnie jak każdy i ja miałem dni bardzo miłe, szczęśliwe, ciekawe, dobre, ale i dni trudne, przykre, złe.
Odnosiłem pewne sukcesy na miarę swych możliwości, ale miałem też dni niepowodzeń. Kiedyś napisałem już, że życie miałem usłane różami, chociaż róże te nie zawsze były pozbawione kolców – na starość jednak widzę, że kolce te zmurszały, ich już nie widać, już nie kłują, a zasuszone kwiaty nadal cieszą swą barwą, a nawet zapachem ... tego co przemija.

W tym miejscu „rozmowy” pragnę zacytować słowa napisane, na krótko przed śmiercią, przez zmagającego się ze śmiertelną chorobą i z bólem, Jerzego Piosickiego, adwokata, plastyka i poetę, absolwenta Wydziału Prawa UAM (zmarł 7.11.2018) - poniższy tekst przekazał mi swego czasu Zbyszek Krüger (zmarł 8.10.2023).

Jeszcze nie teraz
Choć ból doskwiera
chciałoby się stanąć na głowie
lub biec przed siebie
by zanurzyć się w zieleni,
objąć ramionami kolory jesieni,
które wyrosły z ziemi.
Jeszcze nie teraz.
Proszę …

WYCOFYWANIE U początków swego życia każdy człowiek prawie wszystko lub wręcz wszystko przeżywa, poznaje, doznaje i doświadcza, umiejscawia w swej pamięci „po raz pierwszy”. Pozornie nic odkrywczego w tym stwierdzeniu. Nawet nie zauważamy, że stopniowo wszystko staje się po raz pierwszy – to przecież takie normalne, to świadectwo dorastania, dojrzewania, zdobywania sobie miejsca w świecie ...

Zupełnie inaczej jest, gdy wszystko i stopniowo staje się, jest, „po raz ostatni”. Dotyka to każdego z nas u schyłku swego żywota.

W odróżnieniu jednak od na ogół radosnego „po raz pierwszy”, przeżywanie czegoś „po raz ostatni” na ogół nie jest radosne, bo jest potwierdzeniem swego stopniowego odchodzenia, przemijania. Dla niektórych to stopniowe przemijanie staje się tragedią. Dla innych jest rzeczą normalną, tak jak absolutnie normalne jest stopniowe, coraz wyraźniejsze dostrzeganie mety tego ziemskiego etapu.

Mimo wszystko jednak żal jest wielu osób, rzeczy, doznań, które towarzyszyły nam przez całe życie, wypełniały nasze życie, były naszym życiem, naszym światem. 

Trzeba tylko umieć oswoić się z tymi ubywającymi kawałkami „po raz ostatni”.


Bogdan Sleboda  ("Marcinek", klasa łacińska, Matura 1960 r.)