Przeskocz do treści
My z „Marcinka”

Z „MARCINKA” w szeroki świat

Moje pierwsze wspomnienia z "Marcinka" są raczej niemiłe. Wylądowałem w Poznaniu w lutym 1950, kilka miesięcy przed maturą.
      Po Katowicach, gdzie mój ojciec był nieźle prosperującą "inicjatywą prywatną", a ja uczniem Gimnazjum imienia Mikołaja Kopernika - znanego z wybitnych szermierzy (Zabłocki, Twardokens) ale także raczej z luźnej dyscypliny i nierównego poziomu nauczania - Poznań i "Marcinek" były trudne do zaakceptowania. Fakt, że ojciec został licho płatnym urzędnikiem państwowym a nasza przestrzeń mieszkalna była zredukowana do połowy (metraż). Sztywna dyscyplina szkoły i wysokie wymogi nauczycieli "Marcinka" zwłaszcza dla nowo przybyłego były szokiem po "złotej wolności" Śląska, który był wtedy trochę polskim "dzikim zachodem". Pamiętam ten okres jako jeden z trudniejszych w moim życiu. Chyba trochę przypadkiem zdałem maturę mimo otrzymania "świadectwa odejścia" po 10 klasie. Fakt, że dostałem się na medycynę, też nie poprawił specjalnie mego samopoczucia - pierwszy rok czy dwa były suche i nudne, przedmioty jak anatomia, często pamięciowe, dające przewagę "kujonom" nad inteligencką resztą. Jako akt desperacji i za namową Lecha Trzeciakowskiego zacząłem uprawiać szermierkę, którą traktowałem poważniej niż studia i w efekcie w roku 1956 zostałem Akademickim Mistrzem Polski w szpadzie.

      Po ukończeniu Akademii Medycznej wybrałem jako specjalność padiatrię i zostałem wpierw wolontariuszem a potem asystentem w nowo założonej Klinice Pediatrycznej pod kierunkiem Olecha Szczepskiego. Interesowała mnie szczególnie kardiologia dziecięca, która była wtedy w Polsce "w powijakach". Po wyczerpaniu możliwości podkształcenia się w kraju (3-mieisęczny staż w Warszawie, uczestnictwo w cewnikowaniu u profesora Molla, itd.) - udało mi się dzięki szermierczym kontaktom ze Szwedami wyjechać na 3 miesiące do Sztokholmu. Z miejsca zorientowałem się w ogromnej różnicy poziomów pomiędzy mną z moimi ambicjami, a klasą światową, którą reprezentowała Szwecja. Za zgodą szefa przedłużyłem mój pobyt o kilka miesięcy zarabiając na bardzo skromne życie dyżurami przy pooperacyjnych pacjentach. Przypadkowo dowiedziałem się o niewykorzystanym rocznym stypendium w Denver, w Stanach Zjednoczonych. Z listami polecającymi od wielu wybitnych w kraju (włącznie z już wtedy dziekanem Szczepskim) wystąpiłem do władz polskich z prośbą o przedłużenie paszportu - jedynym życzeniem jakie miałem do państwa. Ku naszemu zdziwieniu - mojemu i moich możnych patronów - Ministerstwo Zdrowia zadecydowało, że moja obecność w Polsce jest niezbędna i podanie zostało załatwione odmownie (wiele lat później z racji zmiany obywatelstwa powiadomiono mnie, że była to "pomyłka administracyjna").

      Miałem miesiąc na podjęcie decyzji - podporządkować się woli bezdusznych biurokratów teraz i w przyszłości, albo ryzykować życie poza krajem ze wszystkimi jego niewiadomymi. Był to punkt zwrotny nie tylko dla mnie, ale także dla mojej rodziny w Polsce. Mimo, że nie byłem specjalnie "uczulony" politycznie, byłem pragmatykiem - nie mogłem uwierzyć w system z jego propagandą, frazeologią, bezsensowną biurokracją ograniczającą wolność osobistego wyboru i naiwnymi zapewnieniami o świetlanej przyszłości. Moja decyzja "nie wracam" była dla wielu w kraju absolutnie niezrozumiała. Odrzucałem tak zwaną karierę młodego, obiecującego, niezależnego mężczyzny w specjalności zdominowanej przez kobiety w większości zagonione, zmęczone, starające się łączyć pracę zawodową i ambicje z obowiązkami domowymi. Po Poznaniu zaczęły krążyć pogłoski, że zostałem agentem obcego wywiadu.
      Następnym dylematem był wybór miejsca osiedlenia. Szwecja czy nawet reszta Europy wydawały się za małe, niespecjalnie przychylne dla cudzoziemców, zwłaszcza w wysoce odpowiedzialnych zawodach jak medycyna. Z mapą świata na stole eliminowałem kraj po kraju. Południowa Afryka - polityczno-socjalny wulkan gotowy do wybuchu, Argentyna i Brazylia - ekonomicznie chwiejne, Australia i Nowa Zelandia - ogromnie daleko i odizolowane od reszty świata.
      Zostały mi więc Stany Zjednoczone i Kanada. Mówiąc szczerze bałem się USA - lata propagandy zrobiły swoje. Wyobrażałem sobie, że ulice są pełne "Al Capone", a duże miasta jak Nowy Jork czy Los Angeles - obce i nieprzyjazne.

      Kanada wydawała mi się bardziej spokojna, bezpieczna, neutralna, potrzebująca emigrantów. W międzyczasie uczyłem się jak nigdy przedtem przygotowując się do egzaminu ECFMG - organizowanego dwa razy w roku w siedemdziesięciu różnych miastach świata. Najbliższym punktem była dla mnie Kopenhaga. Kilka dni po ogłoszeniu wyników (zdałem) oferty zaczęły się sypać z całego kontynentu. Egzamin ten uprawnia do pracy w charakterze interna (taniej siły roboczej 60-80 godzin tygodniowo, dyżur co drugą noc) w większości szpitali w USA i Kanadzie. Zaakceptowałem ofertę z Vancouver, w prowincji British Columbia na zachodnim brzegu Kanady, nad Pacyfikiem. Po wielu godzinach lotu śmigłowcem po przesiadkach w Kopenhadze, Londynie, Montrealu wylądowałem na miejscu. Następne kilka dni było chyba najtrudniejsze w moim życiu. Zdałem sobie nagle sprawę, że nie znam absolutnie nikogo na tym kontynencie, że jestem oddalony od Europy o 10.000 kilometrów. Powrót do Szwecji a nawet do Polski był nieosiągalnym marzeniem. Vancouver we wczesnych latach 60-siątych był małym, zapomnianym miasteczkiem, jakby wyjętym ze starego westernu. Mimo wyjątkowego położenia - wysokie góry ze śniegiem na szczytach, zielenią, Pacyfikiem - w pierwszych dniach przy nieustannym deszczu działało na mnie przygnębiająco.
      Powoli zacząłem oswajać się z miastem i ludźmi wokół, lepiej rozumieć język i różne jego akcenty. Spory procent mieszkańców prowincji składał się z emigrantów - zwłaszcza lepiej wykształconych, którzy opuścili Anglię, Szkocję czy Irlandię, nie mówiąc już o Grekach, Włochach czy Hindusach, w poszukiwaniu większych możliwości rozwojowych czy zawodowych niż tych dostępnych w "old country".
      Szybko też doszedłem do wniosku, że moje trudne już w Polsce piętnasto-literowe nazwisko nie ma szansy przetrwania na tym kontynencie. Zdecydowałem się zmienić je na codzienny użytek na Combs (zawsze przezywano mnie "grzebykiem"), ale na wszystkich oficjalnych dokumentach ciągle figuruję jako George Grzebiliszewski-Combs. Byłem lichym internem - moje przygotowanie teoretyczne było podobne jak innych, ale moje praktyczne doświadczenie w stosunku do miejscowych żadne (mimo 3 miesięcy stażu na położnictwie nigdy nie odebrałem samodzielnie porodu) i moje umiejętności zabiegowe w izbie nagłych przyjęć były minimalne.

      Wyeliminowałem z planów karierę lekarza ogólnego i zdecydowałem się zmienić kardiologię na anestezjologię dziecięcą, gdzie możliwości były znacznie większe. Z kilku atrakcyjnych ofert rezydentury (staż specjalizacyjny) wybrałem uniwersytet McGill w Monrealu. To miasto na wschodnim wybrzeżu Kanady, nieomal 5000kilometrów od Vancouver, szybko stawała się po Nowym Jorku i San Francisco najbardziej dynamicznym i kosmopolitycznym centrum tego kontynentu. Byłem jednym z wielu w międzynarodowej grupie specjalizujących się. Nasze sześcio-miesięczne rotacje miały miejsce w różnych szpitalach pod egidą uniwersytetu. Po trzech latach i szeregu egzaminów uzyskałem prawo praktyki, tytuł specjalisty i pozycję partnera w prywatnej grupie anestezjologicznej w Montreal Childrens' Hospital, wysoce cenionym szpitalu dziecięcym na tym kontynencie.

      W międzyczasie sporo wydarzyło się w moim życiu prywatnym. W roku 1968 przyjąłem obywatelstwo kanadyjskie, a w rok później w wieku lat 36 ożeniłem się z Kanadyjką, wdową (ubogą) z dwójką synów. Ślub miał miejsce w Szwajcarii, w ośrodku narciarskim Verbier, a naszymi świadkami byli Hania i Zinek Kolendowscy mieszkający w pobliskim Martigny. W 1972 roku z żoną i dwuletnim Marcinem odwiedziłem po jedenastu latach Polskę. Miałem mieszane uczucia. Był to okres Gierka - zachłystywania się osiągnięciami - jesteśmy nieomal na poziomie Szwecji, niedługo dogonimy Kanadę i Stany. Dla mnie mało się naprawdę zmieniło od czasu mego wyjazdu. O ile moje życie zawodowe i osobiste układało się dobrze, o tyle sytuacja polityczno-narodowościowa w prowincji Quebec zaczęła się drastycznie zmieniać. Nacjonalistyczne frakcje podniecane przez polityków domagały się większego udziału Kanadyjczyków pochodzenia francuskiego w samostanowieniu i w ostatecznym wyniku odseparowaniu prowincji Quebec od reszty kraju. Wpłynęło to bardzo ujemnie na dotychczas względnie zgodne współżycie dwóch grup narodowościowych. Zaczęły wybuchać akcje terroru jak i polityczne morderstwa. Praktyczne efekty dotknęły emigrantów, których wbrew ich woli forsowano do zwiększenia frakcji francuskiej. Raczej drakońskie przepisy i zarządzenia uderzyły osobiście mnie i moją rodzinę. Ponieważ angielski nie był moim ojczystym językiem, moi synowie musieli iść do szkoły z wykładowym francuskim. Dla mnie było to "deja-vu", podporządkowanie się systemowi, który w swojej krótkowzrocznej polityce eliminował prawo wyboru czy indywidualnych decyzji.

      Było to absolutnie nie do przyjęcia. Okazało się też nagle, że Kanada mimo 25 milionów mieszkańców i kilku większych miast, jest mała i możliwości w Stanach Zjednoczonych są niewspółmiernie lepsze. Dzięki kontaktom nawiązanym przez lata w ciągu specjalistycznych zjazdów i konferencji, było mi stosunkowo łatwo zorientować się w zapotrzebowaniu na anestezjologów dziecięcych. Z kilku ciekawych ofert wybraliśmy Salt Lake City - Miasto Słonego Jeziora, w zachodnim stanie Utah, znanym głównie jako duże skupisko Mormonów. Atrakcją dla mnie była wyjątkowo korzystna pozycja zawodowa - partner w prywatnej grupie anestezjologów, w szpitalu dziecięcym (jedynym w pięciu okolicznych stanach) o doskonałej reputacji, z możliwościami uczenia studentów i specjalizowania się jako członek fakultetu na uniwersytecie. Miasto jest położone na wysokości 1500 m, w środku Gór Skalistych z bardzo specyficznym klimatem- gorącym ale suchym latem i względnie łagodna zima w dolinie i masa śniegu w górach (Olimpiada Zimowa w 2002 roku miała miejsce tutaj). Po przepełnionym Montrealu z ciągle narastającym ruchem i problemami dojazdów - zmiana wydawała się korzystna. Dom, który kupiliśmy, jest położony w połowie drogi między centrum miasta a górami. W zimie możemy wybierać spośród sześciu ośrodków narciarskich w promieniu 30 minut jazdy, w lecie te same stoki otwarte są dla wszystkich. Mimo geograficznego położenia i odległości mamy sporo odwiedzających, którzy zwykle myśląc kategoriami europejskimi chcieliby zobaczyć w ciągu trzech dni - Las Vegas, Los Angeles, San Francisco, Grand Canyon, Yellowstone, nie mówiąc o parkach narodowych w obrębie stanu. Większość wizytujących wyjeżdża pod wrażeniem piękna natury, otwartych przestrzeni i różnorodności krajobrazu.

      Ja po 17-stu latach zgodnej pracy w zespole i kolejnej zmiany obywatelstwa, zdecydowałem się w 1993 roku wycofać się z czynnej pracy zawodowej i zacząć prowadzić "wesołe życie staruszka". Dało nam to więcej czasu na podróże, życie kulturalne i rodzinne. Moi dwaj synowie Marcin lat 33 i Sach lat 29 mieszkają w Salt Lake. Jeden jest zatrudniony w gastronomii, drugi jest inżynierem-projektantem sprzętu medycznego. W międzyczasie byłem szereg razy w Polsce, gdzie mam siostrę i siostrzenicę, lekarza z potomstwem. Wziąłem udział w zjeździe z okazji 70-lecia liceum jak i ostatnim spotkaniu maturalnym 2001 - wyjątkowo miłym, bezpośrednim i bezbłędnie zorganizowanym przez energicznego Mietka Fęglerskiego. Mimo, że mam nadzieję być na następnym jubileuszu, zdaję sobie sprawę, że jest niemożliwością odnowienie kontaktów ze wszystkimi w przeciągu kilku godzin. Stąd pomysł tego "życiorysu", który pozwoli zainteresowanym prześledzić losy jednego z "emigrantów". Zachęcałem też pozostałych czterech (Zinek Kolendowski, Gucio Tomkiewicz, Konrad Sutarski i Wojtek Skalmowski) do napisania czegoś o sobie aby "dać świadectwo prawdzie".

Salt Lake City, Utah - grudzień 2003