Przeskocz do treści
My z „Marcinka”

Wtedy, tam i dzisiaj, tutaj…

Im bardziej oddalają się w czasie lata 1948 - 51, tym widzę je wyraźniej i bliżej. I choć szkoła nie zawsze była moją największą miłością, od dawna już nie mam wątpliwości, jak wiele z tego, co udało mi się w życiu, wzięło początek właśnie w t e d y i t a m… Tak zacząłem kiedyś kartkę wspomnień, o "Marcinku".

      Tymczasem zużyliśmy następne kalendarze. Jesteśmy w nowym stuleciu - my, którym los i Opatrzność podarowały jasność umysłu i jako takie siły fizyczne, byśmy weszli do klubu "70-latków". I z tej perspektywy jeszcze lepiej, zgoła coraz lepiej, ogląda się ten stary film. Sami bowiem już opowiadamy wnukom i prawnukom historie i legendy swego życia, do którego dojrzewaliśmy w strasznych (choć nie zawsze i nie wszyscy o tym wtedy wiedzieliśmy), latach czterdziestych i pięćdziesiątych poprzedniego (!) wieku.

      O naszych ówczesnych Mistrzach powiedziano i napisano już chyba wszystko, także w tej publikacji. Niczego nowego zatem nie dodam. Myślę sobie jednakże, przyglądając się dzisiejszym wychowawcom, jakimi ci NASI byli zawodowcami (teraz się mówi profesjonalistami). Jak oni - prawie bez wyjątku - szanowali swą pracę, jak solidnie się do niej przygotowywali, jak wielkie było ich poczucie odpowiedzialności, jakim cieszyli się prestiżem. Bo oni byli po prostu p r z e d w o j e n n i, a więc z innego świata, może wcale nie lepszego per saldo, lecz na pewno z inaczej rozłożonymi akcentami systemu humanistycznych wartości, niespójnego z tym, którego przywódcy patrzeli na nas z portretów w każdej klasie.

      O dziwo! Profesorskich rówieśników, podobnie doświadczonych i z podobnym stylem myślenia o życiu, pracy, obowiązkach, hierarchii ważności, wkrótce spotkałem parę set metrów dalej, przy tej samej, co nasza "buda", ulicy Grunwaldzkiej. To, że potem równe pięć dziesięcioleci, wytrwałem w swoim wymarzonym zawodzie i raczej (tak przynajmniej mi się wydaje), nie dałem sobie zawrócić w głowie, zawdzięczam (może nawet zrazu nieświadomie) w pierwszym rzędzie rodzicom, a tuż po nich - właśnie jednoznacznym pryncypiom nauczycieli i wychowawców. Zaszczepili je, już w szkole podstawowej na Łazarzu - Maria Wolska, Stanisław Margraf, Marceli Knast…Rozwinęli i ukształtowali "Marcinkowi" fachowcy: Julian Dąbrowa, Maria Mąkówna, Karol Broniewski, Stanisław Hoffmann, Karol Rzyski, Jan Stahr, a także księża prefekci: Arnold Marcinkowski i Jan Kruppik oraz ich przyjaciel, proboszcz od św. Michała (wtedy przy Matejki) - Tadeusz Nowakowski; całej trójce usługiwałem przy ołtarzu, nawet już z legitymacją aplikanta dziennikarskiego "Gazety Poznańskiej" (organu "kierowniczej siły"!). Bo w tej to firmie, jak wspomniałem wyżej, też pracowali jeszcze przedwojenni dziennikarze: Aleksander Lisowski i Lech Jeszka, a w innej - ich kolega Henryk Śmigielski i nieco młodszy Eugeniusz Cofta, by wymienić tylko te nazwiska moich nowych patronów. Znając belfrów z "Marcinka", wiedzieli że jestem - jak mówili - z "dobrej szkoły". I dalej mnie dobrze uczyli, czym prędzej zresztą wypychając na uniwersytet, do swoich pokrewnych dusz z tego samego, przedwojennego pokolenia.

      Przeszedłwszy zatem szczęśliwie "próbę ognia" egzaminu wstępnego na Wydziale Prawa UAM, dostałem się pod opiekę autentycznych autorytetów, znakomitych uczonych i wspaniałych ludzi: Alfonsa Klafkowskiego, Jerzego Jedlickiego, Michała Sczanieckiego, Czesława Znamierowskiego, Tadeusza Cypriana, Karola M. Pospieszalskiego. Oni uczyli mnie profesji, której wprawdzie ani dnia nie uprawiałem, lecz uczyli także p r a w o ś c i i uczciwości w każdym zawodzie, a w moim wybranym - szczególnie. Może właśnie dlatego łatwiej mi było z twarzą przejść przez różne etapy i meandry peerlowskiej prasy, a w pierwszych godzinach rzeczywiście wolnego państwa - z woli i wyboru kolegów (!) w zespole - zostać redaktorem naczelnym "Expressu Poznańskiego", dziennika który od 1955 roku był moim drugim (a niekiedy pierwszym) domem. Niebawem pewnie zapomnimy, że przez pół wieku ukazywała się taka popołudniówka, po którą stało się w kolejkach. Nie to miejsce i nie moje kompetencje, by oceniać jej rolę w Poznaniu tamtych czasów. Przypomnę jedynie, iż do dzisiaj w spadku po tym popularnym dzienniku pozostały Koncerty Poznańskie - instytucja, której nie trzeba się wstydzić. Trwa przeszło 40 lat, przekroczyła 350 programów i nadal się rozwija wśród najszerszych rzesz miłośników muzyki. Wymyślili ją zaś i uruchomili: Robert Satanowski, ówczesny dyrektor Filharmonii oraz niżej podpisany. Przetrwanie tego dzieła nieraz wyraźnie podnosi mój emerycki nastrój i zachęca do aktywności w Towarzystwie Muzycznym im.Wieniawskiego. Społecznikowski bakcyl, nabyty tam i wtedy, m.in. w epizodzie "Błękitnej 14-tki", jeszcze owocuje…

      "Marcinek", obok którego codziennie przejeżdżam lub przechodzę, idzie za mną i ze mną przez życie. Z świadomością ciągłości utożsamiania się z tą szkołą i z przyjaźnią dotąd wielu mi bliskich osób. Z Jasiem Załubskim przyszedłem z podstawówki i siedziałem w jednej ławce, a potem dzieliliśmy i dzielimy omal całe nasze zawodowe życie i prawie wszystkie prywatne sprawy. Andrzej Ziemiański, chociaż w "Marcinku" miał nieco inny krąg kolegów, od lat jest tym, z którym najczęściej i najserdeczniej zmagamy się z codzienną teraźniejszością, a zarazem wspominamy tamte lata i tych "z trzeciej ławki pod oknem", bądź "z czwartej pod ścianą". Nieustannie krzyżują się nam drogi z Lechem Trzeciakowskim, Włodkiem Branieckim, Andrzejem Jeziorkowskim, Włodkiem Fiszerem, Geniem Bocianem, Edwinem Szukalskim…Praca nad tym wydawnictwem pozwoliła mi odnowić kontakty z Mietkiem Fęglerskim i Tomkiem Śliwińskim. Przez telefon rozmawiam - długo i na różne tematy (zwykle na jego niemiecki rachunek) - z Guciem Tomkiewiczem. Koresponduję z Heniem Żuchowskim. Tu i tam widuję się z Jurkiem Sołeckim i Andrzejem Borczyńskim…W gronie mi najbliższych jest też dwóch młodszych od nas marcinkowszczaków: lekarze dr Roman Trojanowicz i prof. Andrzej Cieśliński, a więzi zawodowo - środowiskowe łączą mnie ze starszymi - Ryszardem Daneckim, Lechem Konopińskim, Mieczysławem Skąpskim. Na pewno kogoś pominąłem, nie mówiąc już o tych przypadkowo spotykanych kolegach - w Poznaniu, w kraju i za granicą. Coraz nas mniej wprawdzie, lecz trzymamy się i tak dobrze, bo widocznie zdrowe ziarna nam zaszczepiono. WTEDY, TAM i dlatego DZISIAJ i TUTAJ chyba należycie świadczymy o n a s z y m "Marcinku".