Przeskocz do treści
My z „Marcinka”

Przemko

Znałem Przemka całe życie, to znaczy od chwili kiedy zaczyna się u dziecka trwała pamięć. Jego ojciec, rzeźbiarz i architekt, zaprojektował pomniczek na grób mego dziadka. Moja matka lekarka pediatra, leczyła Przemka, który był długo wyczekiwanym jedynakiem, rodził się z komplikacjami i dużo chorował. Nasi rodzice byli tzw. zaprzyjaźnionymi rodzinami, a ponadto spędzaliśmy wspólnie lato w Kuźnicy. Widzę jeszcze Przemka w wielkim kapeluszu (miał bardzo jasne włosy i cierpiał na bóle głowy), siedzącego w cieniu parasola, pod wydmą, zamiast biegać z resztą dzieci w wodzie i słońcu. Już wtedy był specjalny, osobny.

      Wybuchła wojna i wywieziono naszych rodziców (wraz z nami) do GG, jak tysiące innych rodzin poznańskich. Z tą różnicą, że mój ojciec wrócił był z wojska i był z nami, a ojciec Przemka nie wrócił. Jego nazwisko ukazało się na jednej z pierwszych list katyńskich ogłoszonych przez Niemców. Ta różnica pociągnęła dalsze. Po powrocie do Poznania w 1945 nasza rodzina nadal była cała i nadal stosunkowo dobrze sytuowana; matka Przemka (malarka) była wdową i była bardzo biedna. Została sekretarką Wyższej Szkoły Plastycznej, w której jej mąż był niegdyś profesorem i z pomocą jego dawnych kolegów też cienko przędących starała się odbudować normalne życie. Dopiero po kilku latach zdobyła mniej więcej normalny pokój w normalnym, choć zagęszczonym mieszkaniu z łazienką. W tym jednym pokoju przemieszkiwała z Przemkiem aż do jego dyplomu uniwersyteckiego, kiedy to zwolnił się drugi pokój i każde z nich mogło wreszcie być trochę samo. Normalna sytuacja w powojennej Polsce.

      Ta normalność sprawiła, że pozostaliśmy zaprzyjaźnionymi rodzinami, mimo różnic "standingu", jakby powiedziano dziś na Zachodzie. Znaleźliśmy się z Przemkiem w tej samej klasie tego samego gimnazjum (Marcinkowskiego, jakże inaczej w Poznaniu?!) i siedzieliśmy w tej samej ławce do matury. No i oczywiście widywaliśmy się niemal codziennie poza szkołą. Czytaliśmy te same książki (Przemko potrafił łyknąć dwie powieści dziennie, ja mniej), obaj zachwycaliśmy się Gałczyńskim, obaj ironicznie traktowaliśmy szkołę oraz tzw. rzeczywistość polityczną i chodziliśmy na dalekie spacery rozmawiając własnym językiem, złożonym z cytatów, aluzji literackich i dywagacji filozoficznych właściwych wiekowi. Ale oczywiście były między nami różnice: ja byłem zwykłym chłopcem, Przemko niezwykłym, specjalnym. W wieku 13 lat postanowił zostać astronomem i wyraziło się to nie przejściowym entuzjazmem dla popularnych książek z tej dziedziny, lecz samodzielną nauką matematyki. Gdy miał 14 lat - znał już dobrze trygonometrię, 16 - rachunek różniczkowy, 18 - początki analizy. Ja, tępak matematyczny, usiłowałem się odegrać sanskrytem (pożal się Boże) i studium "Krytyki czystego rozumu", ale Przemko połknął mimochodem odpowiednie lektury i znów byłem intelektualnym parweniuszem. Poza tym Przemko zachwycał się Słowackim, którego znał prawie na pamięć, a który mnie nudził (voila!), i w ogóle było oczywiste, że jest specjalny, osobny. A propos Słowackiego charakterystyczny epizod: Przemkowi brakowało do kompletu drugiego tomu przedwojennego wydania "Króla-Ducha" w opracowaniu J.G. Pawlikowskiego (ca 500 str.) którego jedyny dostępny egzemplarz znajdował się w Poznańskiej Bibliotece Miejskiej (oczywiście do korzystania wyłącznie na miejscu), a zatem Przemko udawał się tam co wieczór, aż sobie przepisał ręcznie całość. Było to krótko przed maturą i pierwszą wówczas Olimpiadą Matematyczną, w której postanowił mimo niechęci do imprez zbiorowych wziąć udział z uwagi na obiecywany zwycięzcom wolny wstęp na uniwersytet (pochodzenie społeczne?) i specjalne stypendium (którego w końcu i tak mu nie dano). Nie muszę dodawać, że przesadził obie te barierki lekkim susem, mimochodem, i został studentem matematyki, jako że tak wyglądał program astronomii dla pierwszych dwóch lat. Po roku postanowił zostać na matematyce "czystej", a na rok przed dyplomem był już nadliczbowym asystentem tejże uczelni.

      Ponieważ w Poznaniu nie było orientalistyki, zacząłem studia w Krakowie i widywałem Przemka jedynie w czasie pobytów w domu. Ale nasze stosunki były nadal bliskie: odwiedzałem często pokój Przemka i jego matki, graliśmy w skomplikowana odmianę "pchełek" wmyśloną przez niego i oczywiście prowadziliśmy rozmowy w stylu, który po "odwilży" zakwitł literacko w twórczości Mrożka i różnych teatrzykach. Wtedy jednak wydawało się, że mróz będzie trwał wiecznie. Nawet gdy umarł Stalin. Pamiętam wieczór na Promienistej - tak nazywała się ulica Przemka (nomen omen?) - gdy akurat ogłoszono nowy skład Biura Politycznego u Sąsiada, matka mego przyjaciela ułożyła na poczekaniu "hasła partyjne" na temat najważniejszych nowych władców. Trzy z nich pamiętam i chciałbym je uchronić przez zapomnieniem. Oto one: Jeśli Partia chce być zdrowa, niechaj słucha Malenkowa!, Zrzednie wnet neplowi (terminologia Studium Wojskowego) mina, kiedy ujrzy Bułganina!, Gdy ogarnia kraj histeria - w mig go uspokoi Beria!.

      Matka Przemka była jedną z nielicznych prawdziwych dam, jakie dane mi było znać. Była łagodna, uprzejma, zainteresowana innymi i miała olśniewającą inteligencję, którą nikogo nie próbowała olśniewać. Zaproszenia na kolację u niej - chleb z margaryną, pomidory, herbata - traktuję do dziś jako wyróżnienie i rzadką przyjemność. Oczywiście, Przemko był całym jej życiem, ale ponieważ stanowiła odwrotność possessive mother, nie wyraziła żadnych zastrzeżeń, gdy Przemko - już po studiach, jako obiecujący (myślę!) młody naukowiec - postanowił zostać taternikiem. Było mu to potrzebne dla kompleksu chuchra, zaszczepionego przez brak ojca, biedną odzież i lata chleba z margaryną i herbatą! Tak jak astronomię i Słowackiego potraktował swą nową pasję poważnie: chodził w góry dużo, trudno i ostro. Za ostro - 26 czerwca 1960 r. po południu (to była już druga droga tego dnia) odpadł od ściany na Niżnich Rysach i zginął na miejscu. Nie było już Przemka. Moja instynktowna awersja do świata "ludzi gór" - za dużo entuzjazmu, za dużo ekskluzywności, obawiam się, za dużo snobizmu - utrwaliła się tego dnia na zawsze.

      Nadal odwiedzałem pokój na Promienistej przy każdej okazji, ale to już nie było przyjemnością. Matka Przemka była nadal łagodna, uprzejma i zainteresowana innymi, nigdy nie płakała - tylko straszliwie trzęsły się jej ręce. Rozmawialiśmy spokojnie o Przemku i o jej planach na przyszłość: właśnie przeszła na emeryturę i zamierzała poświęcić się pracy w poznańskim klubie taternickim, zostać tam kimś pośrednim między sekretarką a magazynierem. Bezpłatnie, oczywiście. W ten sposób będzie nadal wśród tych, którzy znali Przemka, mówiła. Stało się inaczej: w pól roku po zdarzeniu na Niżnich Rysach, pewnego zimowego ranka nie potrafiła już przeżyć kolejnego dnia i odebrała sobie życie. Nawet wtedy, jeszcze przed Soborem, nie zakwalifikowano tego jako "zbrodni samobójstwa" i miała chrześcijański pogrzeb, taki jaki miał Przemko i jakiego nie miał jej mąż.

      To było trzydzieści lat temu. Ślady szybko się zacierają, zwłaszcza gdy są niezbyt głębokie, z niespełnienia, z "niedocieczenia wątku". Ojciec Przemka nie zdążył swojego wyrzeźbić, zbudować, wykształcić, matka nie miała już sił na zajmowanie się malarstwem. Przemko napisał niewiele: w chwili śmierci dopiero kończył doktorat. Więc to co napisałem, to nie "przypomnienie", bo iluż jeszcze tę trójkę ludzi pamięta? I na jak długo jeszcze? Raczej zatem tylko retoryczne, daremne pytanie: Kto (co) jest winien (-ne) zgaśnięciu tej rodziny?! Czas? Miejsce? Los?
Wojciech Skalmowski
Tygodnik Powszechny 15.07.1990 rok