Przeskocz do treści
My z „Marcinka”

No więc wysyłam „Co tam miał”

Dobra szkoła

      Szkoła jest nie tylko miejscem, gdzie młody człowiek ma nabyć określoną programem sumę wiadomości, ale także pierwszym etapem życia w społeczeństwie: tu do pewnego stopnia kończy się dom i rodzina, a zaczyna obcy świat. Zazwyczaj dzieje się to wcześnie i stopniowo - przedszkole, potem szkoła podstawowa - ale w moim wypadku i zapewne wielu moich kolegów, którym pięć lat dzieciństwa zabrała wojna, tą pierwszą szkołą było dopiero gimnazjum, czyli konkretnie "Marcinek". W 1939 r. Niemcy wysiedlili nas ( to znaczy rodziców i mnie) do tak zwanej Generalnej Guberni i spędziliśmy całą okupację na wsi, gdzie oficjalna szkółka była nader rudymentarna, uczono mnie więc prywatnie w domu. Moją nauczycielką była również wysiedlona profesorka gimnazjalna z Sieradza, bardzo sumienna i wymagająca, ale wyraźnie przyzwyczajona do uczniów dojrzalszych. Na skutek tego mój "program" był dość nierówny - nigdy na przykład nie przyswoiłem sobie solidnej kaligrafii ( i bazgrze do dziś), a za to uczyłem się już wtedy dwóch języków, niemieckiego i rosyjskiego. Ten szkolny "indywidualizm" pogłębiał jeszcze fakt, że byłem jedynakiem - miałem oczywiście różnych kompanów od zabaw wśród wiejskich chłopców z sąsiedztwa (przeważnie starszych ode mnie), ale nie miałem kolegów "na podobnej długości fali" w sensie intelektualnym. Tych dopiero spotkałem w "Marcinku" - i dlatego tych sześć lat (1945-1951), które tam spędziłem było dla mnie tak ważne. Wymienię tu kilku kolegów-przyjaciół, z którymi byłem najbliżej związany - albo przez cały okres przed maturą, albo przynajmniej przez kilka lat - i którym wiele do dziś zawdzięczam pod względem "samowychowawczym"; przez ten niezgrabny termin rozumiem ich wpływ na mnie w sensie rozwoju zainteresowań, aspiracji i ambicji - tego wszystkiego co "ustala poziom" danej grupy młodych ludzi.

      Moim dosłownie pierwszym kolegą w "Marcinku" stał się Andrzej Jeziorkowski. A było to tak: gdzieś w połowie sierpnia 1945 był egzamin wstępny do pierwszej po wojnie "regularnej" klasy pierwszej Gimnazjum i Liceum imienia Karola Marcinkowskiego (szkoła działała już chyba od kwietnia, ale uczęszczali do niej tylko starsi uczniowie z jakimś już wcześniejszym zapleczem gimnazjalnym). Właściwy gmach "Marcinka" przy ulicy Bukowskiej zajęty był jeszcze wtedy przez szpital wojskowy, więc nasza szkoła przez pierwszy rok mieściła się w ponurym gmachu na Różanej. Tak właśnie pamiętam ten dzień egzaminu: ponure gmaszysko, wielka sala wypełniona zgrają anonimowych chłopaków, już niewiele wolnych miejsc w ławkach, a ja muszę się szybko zdecydować, koło kogo usiąść. Dodam jeszcze, że podgryzały mnie wątpliwości na temat mojego przygotowania z matematyki - dobrze byłoby mieć sąsiada, który może coś podpowie w razie czego, pomyślałem egoistycznie. Jeszcze raz obiegłem sale wzrokiem i zobaczyłem starannie ubranego i uczesanego chłopca o typowo inteligenckim wyglądzie. "Ten na pewno wszystko umie", pomyślałem sobie; miejsce obok niego było wolne, więc czym prędzej tam usiadłem. To właśnie był Andrzej (dbałość o wygląd pozostała mu na całe życie - jak zresztą przystoi artyście i człowiekowi o uporządkowanej osobowości). Akurat w matematyce też nie był taki dobry, ale jakoś obaj przebrnęliśmy przez ten egzamin, a z rozmowy przypadliśmy sobie do gustu, toteż w dzień "początku zajęć" 1 września uważaliśmy się już za kolegów - znaleźliśmy się z wyboru w tej samej klasie i usiedliśmy w tej samej ławce (3-ciej od końca, też z wyboru -z dala od "lizusów" w pierwszym rzędzie i w pewnej odległości od "tough guys" z ostatnich miejsc). Z uwagi na liczebność tego powojennego naboru, równoległych klas pierwszych było pięć, więc trafienie do tej samej wymagało pewnej przemyślności, a do tego należało uniknąć "pułapki francuskiej". Rzecz w tym, że przy podziale na klasy należało wybrać z dwóch obowiązkowych języków obcych - angielski lub francuski. : Kandydaci na angielski z lewej strony korytarza, na francuski - z prawej", padła komenda. I -jeszcze dziś to widzę - dzika hurma rzuca się bez wahania na lewo (angielski), jakieś niedobitki o niepewnych minach dają się wymanewrować na lewo. Prośby, groźby i błagania profesorów z trudem doprowadzają do sformowania jednej szczupłej klasy "francuskiej". Była to moja pierwsza lekcja poglądowa czym jest "prestiż" danego narodu i języka - mimo tłumów sowieckich żołnierzy na każdym kroku, nikt z nas nie miał wątpliwości, że wojnę wygrali Amerykanie, a Ameryka to angielski, Francja? - skapitulowała w 1940 jeszcze szybciej niż Polska i została wyzwolona przez kogo? - przez Amerykanów. A de Gaulle? - element dekoracyjny… Gdy dziś słucham biadań Francuzów nad słabnięciem promieniowania kultury francuskiej w obecnym świecie, zawsze mi się przypomina ten 1 września 1945 na Różanej.

      No, więc z Andrzejem Jeziorkowskim byłem zaprzyjaźniony od pierwszego dnia, i jak powiedziałem, dużo mu zawdzięczam. Po pierwsze świadomość, że są ludzie obdarzeni talentem (w jego wypadku malarskim), że w ogóle nie ma tu co myśleć o próbach dorównania im na tym polu. Użyteczna lekcja skromności i poszukiwania ewentualnych innych "pól" dla siebie. Ja nie byłem w niczym szczególnie utalentowany, ale miałem dobrą pamięć i duże oczytanie, dzięki czemu pisywałem "dobre" wypracowania polskie - dziś myślę o nich z zażenowaniem, bo roiły się od zapożyczonych gładkich fraz. Ale wydawało mi się (wtedy), że mam "polot literacki" - i tutaj też poznańska trzeźwość Andrzeja była użyteczną przeciwwagą, bo chroniła od megalomanii, na którą młodzi ludzie są nader podatni. Tak więc byliśmy dość różni od siebie, a zarazem czuliśmy się dobrze w swoim towarzystwie - a więc był to zalążek "środowiska" o pewnym wspólnym poziomie kulturalnym. Inni koledzy poszerzyli i pogłębili tę pierwszą strefę - względnej jeszcze wtedy - dojrzałości intelektualnej. Spośród tych "innych" wymienię na pierwszym miejscu Przemka Zbijewskiego (zginął w 1960 roku na wspinaczce w Tatrach). To był chłopiec niezwykle utalentowany, przede wszystkim matematycznie (wygrał też bez wysiłku pierwszą olimpiadę matematyczną w 1951 roku, tuż przed maturą), ale nie tylko - był też wielbicielem poezji (szczególnie Słowackiego) i w ogóle pożeraczem książek najrozmaitszych kalibrów. Znałem go od dziecka, bo nasi rodzice przyjaźnili się ze sobą jeszcze przed wojną, więc od kiedy Przemko "nastał" w naszym gimnazjum (wrócił z wysiedlenia nieco później niż ja) trzymaliśmy się już stale razem. Podobnie jak w wypadku Andrzeja, pewne "aspekty" jego intelektu (matematyka) były dla mnie niedostępne, ale mieliśmy wiele innych wspólnych upodobań i rozmowy z nim to było prawdziwe seminarium literacko-filozoficzne. Miał wspaniałe poczucie humoru i na przykład licytowaliśmy się na cytaty z "Zielonej Gęsi" Gałczyńskiego i podobnych lektur. W 30 lat po jego śmierci napisałem o nim wspomnienie w "Tygodniku Powszechnym" (15.07.90) - i choć nie wymieniłem jego nazwiska, dostałem sporo listów od osób, które go rozpoznały, czyli pamiętały go jeszcze żywo po 30-40 latach. To był niezwykły człowiek i zawdzięczam mu wiele, między innymi on pierwszy mnie skłonił do przeczytania "Jałowej ziemi" Eliota - pierwsza inicjacja w prawdziwie nowoczesną poezję. Chcę tu jeszcze wymienić dwóch kolegów, którzy z różnych powodów nie "dotrwali" do matury w "Marcinku", ale kontakt z którymi zachowałem także i extra muros, aż do mego wyjazdu na studia do Krakowa. Ci dwaj to Borys Frydrychowicz (później muzykolog i ważna postać w warszawskim świecie muzycznym) i Andrzej Konieczny (później znany lekarz poznański). Borys obok gimnazjum uczęszczał też do Średniej Szkoły Muzycznej (fortepian); muzyka była jego pasją i pewnie dlatego zaniedbał trochę szkołę i "zawalił" rok krótko przed maturą. To miało dlań fatalne skutki, bo nie zdążył zdać zaocznej matury i capnęło go wojsko na trzy lata; po takiej przerwie mowy już nie było o karierze pianistycznej - stąd też później "tylko" muzykologia. Ale póki był w naszej szkole przyjaźniliśmy się blisko i to on wprowadził naszą grupkę w świat muzyki - przez ostatnie 3-4 lata szkolne chadzaliśmy regularnie na piątkowe koncerty symfoniczne w Auli Uniwersyteckiej i w ogóle zajęliśmy się bliżej tą dziedziną sztuki; po amatorsku, oczywiście, ale to i owo zostało z tego na resztę życia. Jeszcze jeden przykład oddziaływania środowiska na rozwój młodych ludzi. Wpływ Janusza Koniecznego miał inny charakter - to było pewnego rodzaju "wprowadzenie w dorosły świat". Janusz był kilka lat starszy ode mnie (dlatego też przeszedł później do popołudniowego "gimnazjum dla dorosłych", nota bene w gmachu tegoż "Marcinka" i z plus minus tym samym gronem profesorskim - ale też z koleżankami, bo tam była już koedukacja!), a poza tym z racji tego, że jego rodzice byli właścicielami znanej kawiarni poznańskiej (oczywiście szybko upaństwowionej, gdy zaczął się stalinizm) miał on mnóstwo znajomości wśród pozańskiego high life'u ( między innymi artystów opery i teatru) i dzięki temu i ja trochę otarłem się o te sfery. To było użyteczne doświadczenie choćby przez to, że uświadomiłem sobie jakie mam braki w zakresie savoir vivre'u. Poza tym Janusz miał do dyspozycji samochód swego ojca (w owych czasach rarissimum), a będąc uczynnym i hojnym z natury - nauczył mnie nim jeździć. Dzięki temu już w wieku 16 lat zdałem odpowiednie egzaminy i miałem prawo jazdy - co mi się bardzo przydało dużo później; jestem mu wdzięczny do dziś. W ogóle przyjaźń z Januszem była skuteczną przeciwwagą dla nadmiaru "humanistycznych abstrakcji", do takich miałem skłonność jako jedynak i mól książkowy. Pouczający był też jego przykład wytrwałości w dążeniu do obranego celu: Janusz wcześnie zdecydował, że zostanie lekarzem i - mimo swej "światowości" i mimo tysięcznych trudności jakich zaznał jako "syn kapitalisty" - skutecznie zrealizował ten plan.

      Mógłbym wymienić jeszcze wielu innych kolegów, którzy wpłynęli na to, że wyniosłem z "Marcinka" nie tylko pewną "wiedzę" przewidzianą programem szkolnym, ale także pewną ogładę, pewne nawyki intelektualne, pewien - właśnie - poziom. Ale opisana powyżej czwórka najlepiej w moich oczach ilustruje mechanizm tego "samowychowania" - może dlatego, że właśnie z nimi byłem najbardziej zżyty. Chciałem w tym wspomnieniu podkreślić znaczenie właśnie tego aspektu "dobrej szkoły". Oczywiście drugim aspektem jest "górna struktura" danej szkoły - i ta też była dobra. Mieliśmy dobrych, oddanych nauczycieli i - dopóki nie wdała się w to totalitarna "polityka" - dobry program i dobrą atmosferę do nauki. I te dwa aspekty się uzupełniają: gdyby "Marcinek" nie był dobry w tym drugim sensie, nie znalazłoby się w nim tak dużo uzdolnionych i wartościowych kolegów, którym tyle zawdzięczam w sferze "pozaprogramowej". Oczywiście każde wspomnienie z młodości jest podbarwione nostalgią, ale myślę, że mój opis nie jest przesadnie sentymentalny i raczej obiektywny. To była dobra szkoła - i mam szczerą nadzieję, że dziś, po przeszło 50 latach jest nią nadal.
Bruksela, listopad 2003

Drogi Mietku,
Bruksela 25.02.04

Wybacz, że tak długo zwlekałem z napisaniem mojego kawałka, ale od paru miesięcy mam poważne kłopoty zdrowotne i chwilami myślałem, że już w ogóle nigdy niczego nie uda mi się stworzyć. Nie jestem zachwycony tym moim wspomnieniem, ale tylko na tyle mnie stać w tej chwili. Kłopot był też ze zdjęciem: nigdy nie lubiłem się fotografować i mam mało odpowiednich materiałów. Załączam dwa - to czarno-białe to z przewodu doktorskiego na KULeuven w 2001 r. (stoję po lewej stronie, obok siedzi kolega; można go wyciąć); drugie (kolorowe) pochodzi z 1998, zrobione na pewnym przyjęciu - obok siedzi jakaś pani, którą też można spokojnie wyciąć (to w każdym razie nie moja żona, Bogu dzięki). Andrzej Jeziorkowski dzwonił do mnie niedawno, powiedział, że macie jakieś laserowe cuda do dyspozycji, przy pomocy których z byle zdjęcia można daną osobę ( w tym wypadku mnie) "wypreparować". No więc wysyłam "com ta miał" - byłbym Ci wdzięczny, gdybyś mógł mi potem te zdjęcia odesłać (może przez Andrzeja?). Wyobrażam sobie, że macie z tą książką mnóstwo roboty, ale może jak już majowe uroczystości się skończą będziecie mieli więcej czasu. Wysyłam ten list trochę "na siłę", bo za parę dni mam być jeszcze raz w szpitalu - podobno "nic poważnego", ale nigdy nie wiadomo, więc chcę to już mieć z głowy.       No, to tyle na dzisiaj - życzę Tobie i Twoim Współpracownikom sukcesu i przesyłam serdeczne pozdrowienia.
Wojtek

Moje pomaturalne losy

Nie uważam mego życia za specjalnie udane ani ciekawe, ale ponieważ jestem jednym z sześciu maturzystów "Marcinka" z 1951 r., którzy osiedlili się poza Polską, redaktor tej jubileuszowej księgi zawrócił się do mnie z prośbą o napisanie poszkolnego "dalszego ciągu" i nie wpadało odmówić. Oto więc moja historia w wielkim skrócie.

      Pod koniec gimnazjum postanowiłem, że pójdę na studia orientalistyczne. Ten dość dziwny wybór wynikł m.in. stąd, że Polska w tym okresie była w szponach stalinizmu. Wydawało się, że nigdy się już z nich nie wyrwiemy, a zatem tzw. Praktyczne względy nie będą grały wielkiej roli bo i tak wszyscy niezależnie od rodzaju wykształcenia będą zarabiać tak samo czyli nędznie, a za to egzotyczne języki i literatura ubarwią nieco moją egzystencję. Nie było to zbyt mądre rozumowanie, ale tak wtedy myślałem - i reszta mego życia stała się tego konsekwencją. Ponieważ w Poznaniu nie było tego działu humanistyki, zapisałem się na studia filologii orientalnej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie i co więcej dostałem się na nie mimo złego pochodzenia klasowego, tzn. rodziców-lekarzy. Marzyły mi się studia sanskrytu, ale te właśnie ze względów ideologicznych zlikwidowano - zbyt blisko filozofii i religioznawstwa - więc nolens volens uczyłem się przez pięć lat tego co zostało w programie: arabskiego, perskiego i tureckiego, plus oczywiście obowiązkowej sieczki marksistowskiej (pseudo-ekonomii, pseudo-filozofii, etc.). Na szczęście Kraków był "reakcyjny", tzn. miał dobrych dawnych profesorów i studia te - mimo szalejącej komunistycznej bzdury - były poważne i na wysokim poziomie. Przyszłość jednak rysowała się niepewnie - co z tym dalej robić, zwłaszcza, że jako "niezorganizowany" (tzn. ani w partii, ani nawet w ZMP) nie miałem żadnych szans na pracę w dyplomacji czy handlu zagranicznym. I w tym momencie Historia czy też Opatrzność okazały się łaskawe: w 1956 Chruszczow wyparł się Stalina, umarł Bierut, robotnicy Poznania pokazali co myślą o "przodującym ustroju" - i zaczęła się odwilż, która w moim wypadku zaowocowała tym, że dostałem dwuletnie stypendium na podyplomową specjalizację w dziedzinie iranistyki (tzn. perskiego i pokrewnych języków) na Uniwersytecie Humboldta we Wschodnim Berlinie. Ten Berlin był wprawdzie "wschodni", czyli też w sferze sowieckiej, ale nie było wtedy jeszcze muru, więc korzystałem też i z enklawy zachodniej, a poza tym - podobnie jak w Krakowie - akurat moja dyscyplina była na porządnym poziomie i nauczyłem się tam wiele. W 1958 r. uzyskałem niemiecki dyplom i wróciłem do Polski, gdzie zaczepiłem się na jakiś zleconych zajęciach na UJ. Po paru miesiącach jako "młody-zdolny" (hm?) dostałem jeszcze raz krótkie stypendium do Berlina. Będąc już na miejscu udało mi się zahaczyć na dłużej (zarabiałem w różny sposób: jako robotnik budowlany, sprzedawca w sklepie, etc.), dzięki czemu dokończyłem i obroniłem w 1960 r. doktorat. Nigdy mi wtedy nie przychodziło do głowy, żeby "uciec na Zachód", choć mogłem to uczynić każdego dnia jadąc S-Bahn za 20 pfennigów do Zachodniego Berlina - ale była wtedy jeszcze nadzieja na jakąś normalniejszą przyszłość w Polsce. Wróciłem więc do Polski i zostałem zatrudniony jako starszy asystent (potem adiunkt) w Katedrze Językoznawstwa Ogólnego na UJ. Przydał się ten niemiecki doktorat, pisany głównie nocami (bo w dzień pracowałem). Inna rzecz, że musiałem go jeszcze raz bronić w Krakowie i zdać dodatkowe egzaminy, jako że nie było innego sposobu jego nostryfikacji - złośliwa biurokracja jest wszechpotężna. No, ale miałem pracę w swoim zawodzie i wyglądało, że chyba zostanę już w tym Krakowie do śmierci. Ale złożyło się inaczej.

      Druga połowa lat 60 (czasy "późnego Gomułki") nie był już okresem nadziei - przeciwnie, panował zastój i marazm, także w życiu naukowym. W ciągu siedmiu lat przepracowanych w Krakowie ani razu nie udało mi się pojechać na żaden zagraniczny kongres naukowy, co zresztą było sytuacją "normalną". Ze zdumieniem więc dowiedziałem się pod koniec 1967 r., że jedno z moich licznych podań o wymienne stypendium do Iranu (byłem iranistą, ale nigdy dotąd tego kraju nie widziałem na oczy) zostało załatwione pozytywnie. Niemal cud, a ponieważ cuda zdarzają się rzadko (if at all), więc jak najprędzej załatwiłem niezbędne sprawy i wyjechałem w połowie stycznia 1968 r. nieomal w popłochu. Wydawało mi się, że jeśli będę zwlekał, to mnie w ostatnim momencie zatrzymają - bywały zresztą takie wypadki. Wspominam o tym dlatego, że jest to ilustracją stanu umysłów, do jakiego prowadzi komunizm - poczucia klaustrofobii i swoistej histerii. Uniwersytet Teherański nie był "centrum nauki światowej", ale dawał dobrą okazję do posługiwania się codziennym językiem perskim no i w ogóle poznania Iranu w praktyce. To był więc użyteczny pobyt, ale i tu zakłóciła go PRL-owska sytuacja polityczna. Z Polski docierały do mnie coraz bardziej niepokojące wieści: o tzw. wypadkach marcowych, czystkach na uniwersytetach, wyczynach "frakcji Moczara", itd. - wyglądało na to, że wraca znów stalinizm. Uznałem, że jeśli w tej sytuacji wrócę dobrowolnie do "obozu Pokoju" (mając szansę pozostania na zewnątrz), to w pewnym sensie zaaprobuję ten system i podpiszę zgodę na dożywotnie zniewolenie. Z dzisiejszej perspektywy wygląda to może melodramatycznie, czy wręcz dziecinnie, ale tak wtedy rzecz oceniałem. Krótko mówiąc: postanowiłem dostać się do USA, żeby zacząć życie jeszcze raz (choć miałem już 35 lat), ale w tym celu musiałem poczekać na wizę kilka tygodni w jakimś bezpieczniejszym miejscu. Wyjazd z Iranu bez wiedzy PRL-owskiej ambasady nie był prosty, ale udało mi się to dzięki zaproszeniu belgijskich przyjaciół. Tak więc latem 1968 r. zamiast do Warszawy poleciałem do Brukseli i poprosiłem o azyl polityczny. Udzielono mi go - i tak zaczęło się moje życie poza Polską (azyl, to znaczyło spalenie za sobą mostów).

      Kilka następnych lat to był okres niełatwy i daleki od beztroski. Nie będę go tu opisywał szczegółowo, ograniczę się tylko do najważniejszych faktów. Przy pomocy moich przyjaciół belgijskich (i dzięki pewnemu dorobkowi naukowemu) udało mi się na początek zaczepić na flamandzkim Uniwersytecie Katolickim w Louvain/Leuven, gdzie dostałem czasową pracę w Zakładzie Językoznawstwa Stosowanego i prowadziłem lektorat języka perskiego (po flamandzku, bo dzięki dobrej znajomości niemieckiego nauczyłem się tego języka dość szybko). Po niecałym roku dostałem zaproszenie z Uniwersytetu Harvarda w Cambridge, Mass., na roczne wykłady w tamtejszym Zakładzie Iranistyki. Tak więc jesienią 1969 r. znalazłem się w Ameryce i miałem na rok zajęcie w swoim zawodzie. Ale niejasne było co będzie dalej. Wojna wietnamska spowodowała poważny kryzys gospodarczy w USA i o pracę na uczelniach amerykańskich zaczęło być coraz trudniej - wszędzie obcinano etaty. W tym czasie dostałem dwie oferty dalszej pracy: jedną, znów tylko na rok, z Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku, a drugą - z Belgii, z Leuven - stałego zatrudnienia na znanym mi już Uniwersytecie Katolickim. Po długich wahaniach wybrałem tę drugą. Na tę decyzję wpłynął m.in. fakt, że w tym samym czasie zawarłem związek małżeński (z Polką, inżynierem z zawodu, z którą poznaliśmy się u wspólnych przyjaciół w Nowym Jorku, gdzie ona pracowała, a ja często przyjeżdżałem na week-endy). Obojgu nam było trochę szkoda opuścić Amerykę, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że szanse na stałą pracę dla mnie na Columbii są niewielkie, a jeśli znajdę coś innego gdzie indziej, to i tak trzeba będzie się przenieść gdzieś daleko. No i tak wróciliśmy już razem do Europy (żona też była "świeżą emigrantką" w Ameryce - przedtem spędziła sporo lat w Paryżu, dzięki czemu znała język francuski, którym mówi też pół Belgii, z Brukselą na czele). Zamieszkaliśmy początkowo w Leuven, a po roku przenieśliśmy się do Brukseli (Leuven jest małym miastem, oddalonym od niej o 25 km, więc dojazd tam nie był trudny). Jednym z powodów tej przeprowadzki było to, iż sądziliśmy, że Barbara (tak ma na imię moja żona) łatwiej znajdzie pracę we francuskojęzycznej Brukseli, niż we flamandzkim Leuven. Ironia losu sprawiła, że po pewnym czasie dostała pracę właśnie tam i wobec tego przez kilka lat jeździliśmy codziennie te 25 km tam i z powrotem razem - tak, że "na stałe" mieszkaliśmy w Brukseli tylko w weekendy.

      Ta nasza mała stabilizacja zaczęła się z początkiem lat 70-tych i trwa właściwie do dzisiaj. Oczywiście zdarzały się w tym czasie różne wypadki, czasem smutne, czasem radośniejsze , ale nie należą one już ściśle do tematu i nie chcę nudzić nimi ewentualnych czytelników. Esencją naszego życia na co dzień była praca zawodowa, a ubarwiały ją od czasu do czasu wyjazdy do różnych krajów - częściowo wakacyjne (przez długi czas dość "harcerskie" - starawy samochód, namiot, śpiwory - bo wbrew pozorom nie byliśmy bardzo zamożni), a częściowo służbowe, z racji moich zjazdów naukowych czy gościnnych wykładów, na które w miarę możliwości jeździliśmy razem. Czas płynął i razem z nim "dopłynęliśmy" do emerytury. Moja przypadła na rok 1998, bo w Belgii obowiązkowy "stan spoczynku" dla profesorów uniwersyteckich zaczyna się z ukończeniem 65 lat. Oczywiście ten "spoczynek" to nie całkiem nieróbstwo - w ostatnich latach jeszcze sporo pisałem, nadal biorę udział w przewodach doktorskich, udzielam konsultacji, itd. - ale trudno nie myśleć o tym, że to bądź co bądź "końcówka", jak w szachach "c'est la vie".

      Napisałem na wstępie, że nie uważam mego życia za szczególnie udane ani ciekawe: myślę, że każde ludzkie życie oglądane od środka, przez samego zainteresowanego, tak właśnie wygląda - szarawo, niezależnie od oprawy zewnętrznej. Szary kolor uzyskuje się mieszając czarną farbę z białą. Patrząc wstecz widzę w moim życiu dużo czerni, ale nie będę o niej pisał, bo to nie spowiedź. Napiszę za to o dwóch smugach jaśniejszych, o których myślę - mimo wszystko - z pewną satysfakcją. Primo, wydaje mi się, że nie uczę się wstydzić moich osiągnięć zawodowych: moi koledzy i studenci zachowali mnie w dobrej pamięci. W ubiegłym roku, w dniu moich 70-tych urodzin, wręczono mi na Uniwersytecie w Leuven dwie "Księgi ku czci" - jedną z dziedziny iranistyki, drugą slawistyki (bo wykładałem też historię polskiej literatury) - i powiedziano sporo miłych słów o 30 latach mojej pracy na tej najstarszej uczelni belgijskiej. Oczywiście było w tym też sporo zwykłej kurtuazji, ale całość była szczera - nie musieli tego robić, byłem już od pięciu lat na emeryturze i mogli spokojnie o mnie zapomnieć, zamiast zadawać sobie tyle trudu.

      Drugą rzeczą, o której myślę z przyjemnością jest moja ponad 30-letnia współpraca z paryską "Kulturą". Zaraz po przyjeździe do Belgii w 1968 r. nawiązałem kontakt z redaktorem Jerzym Giedroyciem, który zachęcił mnie do "napisania czegoś", to "coś" mu się spodobało i w rezultacie zostałem dość regularnym współpracownikiem tego legendarnego miesięcznika (pisywałem przeważnie recenzje i szkice literackie pod pseudonimem "M.Bronski"). Nie byłem oczywiście gwiazdą w skali Miłosza czy Herlinga-Grudzińskiego, ale stanowiłem użyteczny (mam nadzieję) element "Tła" tego pisania, które dobrze zapisało się w najnowszej historii polskiej kultury, myślę więc o tym z pewną dumą.

      Wspominam te dwa jaśniejsze "aspekty" mego życia poza Polską nie dla próżnej chwały, tylko w nadziei, że zaświadczą one o tym, iż dawny (iwdzięczny) uczeń "Marcinka" nie przyniósł chyba wstydu starej budzie.
Bruksela, luty 2003