Przeskocz do treści
My z „Marcinka”

Jak stałem się emigrantem

Odpowiedź na pytanie, jak stałem się emigrantem, nie jest łatwa. W życiu zamierzenia są często niesprecyzowane i zmienne, bo ulegają korekcie przez od nas niezależne przypadki. Moja matka bardzo kochała kulturę francuską i to pod Jej wpływem wybrałem jedyną w naszej szkole klasę romańską. Ten pozornie drobny fakt uwarunkował moje dalsze wybory w przyszłości.

      Trudność napisania o swojej drodze życiowej po 50-ciu latach wyraża się tym, że czas czyni wspomnienia subiektywnymi, zaciera jedne, a wyolbrzymia inne. Wybaczcie, że to co piszę nie jest kroniką, jest to zaledwie kilka kartek wyrwanych z pamięci przeszłości.
      Boże Narodzenie 1962 r. Na Okęciu żegna mnie żona Hanka. Wsiadam do samolotu z grupą algierskich rannych leczonych w Polsce, którym towarzyszy pięciu polskich lekarzy. Lecimy do Algierii, gdzie jest dużo szpitali porzuconych przez francuskich lekarzy. Mój przyjaciel Stanisław Hubl, świetny chirurg, jest skierowany wraz ze mną do szpitala Relizane. Ten dwustułóżkowy szpital w ciągu czterech miesięcy obsługiwany jest wyłącznie przez nas dwóch i dopiero w maju dołącza do nas lekarka francuska, żona konsula, oraz dwóch lekarzy egipskich. Na początku wydawało nam się, że praca ta przekracza nasze możliwości, ale na szczęście w szpitalu pracuje dziesięć pielęgniarek, zakonnic francuskich. Są świetnie wyszkolone, znają miejscowe obyczaje i żelazną ręką kierują personelem i chorymi. Lata spędzone w Algierii były dla mnie lekcją akceptowania różnorodności świata. Inna mentalność i obyczaje, inna religia, ludzie z różnych stron. Mimo ciężkiej pracy życie codzienne jest przyjemne. Kuchnia prowadzona przez francuskie siostry jest znakomita, a klimat śródziemnomorski łagodny (z wyjątkiem trzech miesięcy upałów w lecie). Okolica jest piękna. Winnice, gaje oliwne oraz pomarańczowe. Zapraszani często przez naszą francuską lekarkę, korzystamy ze znakomitych win i szampana, do którego żywimy miłość od pierwszej szklanki.

      Dzięki mojej dobrej francuszczyźnie rozmawiam z wieloma ludźmi i moje widzenie świata bardzo się zmienia. Porzucam ateizm, staję się agnostykiem i zaczynam widzieć w religii potrzebę duchową dla większości ludzi, a chrześcijaństwo odczuwam jako religię mądrą i tolerancyjną, zwłaszcza w porównaniu do zastygłego w bezruchu ideowym islamu.

      We wrześniu 1964 roku przyjeżdża do mnie Hanka i wracamy do Polski. We Francji zostajemy dziesięć dni w Paryżu, kupujemy samochód i ruszamy przez Niemcy do kraju. Radość powrotu do dziecka i rodziny wkrótce zaczyna mieszać się z tęsknotą za innym życiem.
      Praca w klinice pełnej lekarzy stoi w jaskrawej odmienności do pracy w Relizane, gdzie byłem naprawdę potrzebny i użyteczny i mimo czternastogodzinnego dnia pracy czułem głębokie zadowolenie.
      Moja lewicowość zmieniła charakter, jasno zobaczyłem, że Polska Ludowa sowieckiego modelu nie ma nic wspólnego z socjalizmem. Hanka, która zawsze była "czarną reakcją", jeszcze bardziej odczuwała zakłamanie i szarość życia w ówczesnej Polsce. Powoli stawaliśmy się wewnętrznymi emigrantami. Czuliśmy obydwoje, że czas ruszyć w świat.

      Bramę szpitala kantonalnego w St. Gallen przekroczyłem 1 września 1965 roku. Miałem równe 33 lata, ze sobą walizkę, płaszcz, parasol i dwieście franków. Szef anestezjologii profesor Kern przyjął mnie bardzo chłodno i dopiero po kilku miesiącach odkryłem, że to świetny szef i człowiek pełen życzliwości dla innych. Sekretarka zaprowadziła mnie do mojego pokoju w budynku dla asystentów. Pokój w pełni wyposażony, a na lekarskich fartuchach wypisane moje nazwisko z dopiskiem - lekarz asystent. Szpital liczy tysiąc pięćset łóżek, siedem wielkich budynków połączonych pod ziemią szerokimi korytarzami. Rytm pracy szalony, 24-godzinny dyżur z bardzo ruchliwymi nocami i dzień następny normalnie 8-9 godzin pracy. I tak dwa do trzech razy w tygodniu.

      Szpital działa wspaniale. Jest tu kilku szefów o znanych nazwiskach, a zwłaszcza profesor Maurycy Miller, autor słynnego wówczas "Podręcznika osteosyntezy". To człowiek niezwykły, genialny operator, poliglota, prestidigitator, jest polonofilem przez koligacje rodzinne. Jego klientela ze wszystkich kontynentów przynosi mu olbrzymie dochody, które w dużym stopniu dzieli między swoich współpracowników. Zdarzyło się raz na moim nocnym dyżurze, że przywieziono młodego człowieka ze złamaną ręką. Ojciec pacjenta uporczywie nalegał, aby wezwać Profesora. Dyżurny ortopeda telefonuje do szefa. Przygotować wszystko, uśpić chorego, będę za dziesięć minut - odpowiada Miller. Następnie gips, zdjęcie kontrolne i Profesor życzy nam dobrej nocy. Na pytanie sekretarki ile wynosi Jego honorarium - W sumie trzy tysiące: dwa dla asystenta i tysiąc dla anestezjologa - odpowiada. A Pan, Profesorze? - Ja nie przychodzę w nocy po to, aby zarobić pieniądze, ale tylko dlatego, że prosił mnie o to troskliwy ojciec.
      Jesienią przyjeżdża nareszcie Hanka z córką Magdusią. Jesteśmy razem i znika największa rana emigranta, jaką jest samotność i troska o tych, co zostali w kraju. Zaraz po przyjeździe do Szwajcarii składamy podanie o wizę emigracyjną do Kanady, ale z góry powiedziano nam, że trwać to może długo ze względu na upośledzenie dziecka i wieloma związanym z tym faktem badaniami lekarskimi.
      W duszy stale traktujemy Szwajcarię jako etap przejściowy, dlatego chcemy jechać do Kanady. Jest to takie nasze romantyczne marzenie. Od dzieciństwa marzyłem o Wielkiej Północy. W informatorze dla lekarzy znaleźliśmy propozycje pracy w północnych rejonach Kanady - w Quebecu. Rejon lekarski olbrzymi, możliwość korzystania z samochodu terenowego, motocykla, konia i helikoptera, trzy miesiące urlopu, dobra płaca. Echa książek Londona odżyły w mojej głowie.
      Chwilowo nadal jesteśmy w przeludnionej Europie. W szpitalu pracuje doktor, a potem profesor Andrzej Bekier ze Śląska. On i jego żona Barbara będą rodzicami chrzestnymi dwojga naszych dzieci i wiernymi przyjaciółmi aż do swojej tragicznej śmierci. Barbara była kobieta mądrą i wielkiego serca. Andrzej, tęga głowa, w 1982 roku otrzymuje katedrę medycyny nuklearnej w Zurychu. Jest to trzeci w historii tego Uniwersytetu Polak, który otrzymał tytuł profesora.

      Pewnego listopadowego dnia wzywa mnie mój szef i mówi, że jego przyjaciel anestezjolog w Sionie szuka współpracownika, który podjąłby pracę w szpitalu w Martigny. Dał mi dobre rekomendacje i czas do zastanowienia.
      I znowu sytuacja, którą nazywamy zakrętem życiowym. Bezsenność, długie rozmowy, wahania. Mimo, że otrzymaliśmy już kanadyjską wizę, decyduję się na tę pracę. Oferta finansowa jest zachęcająca, chcemy zostać rok lub dwa, aby odłożyć pieniądze na start za oceanem. Nasz "garbus" wypełniony jest po brzegi całym naszym dobytkiem, my, dziecko i pudel Alfa. Jedziemy w zupełnie nieznane, ale szczerze mówiąc lubimy to pionierskie uczucie.

      Martigny jest następną stacją naszej drogi. Nie przypuszczamy wówczas, że jest to stacja końcowa. W ciągu następnych piętnastu lat wiele się wydarzyło - narodziny pięciorga dzieci, śmierć naszej córki Magdusi, nostryfikacja dyplomu, otwarcie własnego gabinetu i zakup rodzinnego domu.
      Martigny położone w dolinie Rodanu, odległe jest o 30 kilometrów od Przełęczy Świętego Bernarda. W 15-tym roku przed naszą erą zostało przyłączone do Imperium Rzymskiego. Konsul Servius Galba założył tu miasto Octodurum, które przez wieki strzegło przejścia przez Alpy. W roku 370 powstaje tu pierwsze biskupstwo chrześcijańskie i wiara szerzy się stąd aż do granic Renu. Miasto jest niewielkie - 20.000 ludności, ale jest ono klasycznym przykładem tego, co w Polsce często określamy magicznym słowem Zachód. Antyczna i chrześcijańska przeszłość, a od wojny symbol zwycięskiego kapitalizmu lat sześćdziesiątych. Między 1945 a 1975 rokiem miasto podwoiło liczbę ludności, która w jednej piątej składa się z obcokrajowców ze wszystkich stron świata i wszystkich kolorów skóry. Autostrady i tunele łączą Martigny z Włochami i Chamonix.

      Żyjemy spokojnie, lata siedemdziesiąte dobiegają końca i nagle w Polsce wybucha stan wojenny. Miejscowi Polacy organizują akcje pomocy różnego rodzaju. Moja żona z Ewą Bayard zakładają "Stowarzyszenie Solidarności Valais-Polska". Ewa, krakowianka, kobieta wielkiej urody i niewyczerpanej energii, staje się częścią naszego życia i domu aż do jej śmierci w 1998 roku. Hanka i Ewa w ciągu 1982 roku jeżdżą z transportami do Polski jedenaście razy (pierwszy transport do szpitali w Poznaniu przybył już 4 stycznia 1982 roku). Wokół sprawy polskiej jest wówczas w Szwajcarii niesłychany ruch życzliwości i ofiarności.

      Lata osiemdziesiąte to okres wielkiej aktywności. Mój gabinet działa wspaniale, pracuję po 60-70 godzin tygodniowo. Nasz dom jest domem otwartym, pełen gości i przyjaciół miejscowych, a także z różnych stron świata.

      Przyjaciele to bardzo ważny element naszego życia. Napiszę kilka słów o niektórych.

      Jurek Grzebiliszewski, Andrzej Karls i Andrzej Ziemiański to trójka najbliższych. Nasza przyjaźń trwa od ławy szkolnej do dzisiaj. Nasze koleżanki z "Marcinka" - Kasia Koralewska i Anastazja Labuda, historyk sztuki. Marysia i Andrzej Ślaski, bliscy sercu towarzysze. Ich dom w Warszawie jest miejscem spotkań elit. Jurek Kosiński i Daniel Passent, bliscy przyjaciele Ewy, wnosili do naszych wspólnych spotkań ich niezwykłą inteligencje i talent oratorski. Wojtek Pszoniak i jego żona Barbara - on wielki aktor, ona obdarzona darem psychoterapii. W książce Wojtka "Towarzystwo dobrego stołu" jest kilka przepisów kulinarnych Ewy i Hanki. Jan Młodożeniec, wielki grafik, filozof, narciarz - mimo wieku i artrozy wstawał raniutko, aby być w Varbier ze słońcem. Henryk Kierzkowski, znany w świecie ekonomista i jego urocza małżonka Dzidka oraz wielu innych Polaków i Szwajcarów.
      To były lata gorących dyskusji i sporów - katolicy z protestantami o papieża i Matkę Boską, Żydzi i Polacy o shoah, o polski antysemityzm i o żydowski antypolonizm, mondialiści z tradycjonalistami o duszę narodu, a naukowcy z innymi o klonowanie.

      Mijały lata, historia gwałtownie przyspieszyła i nadszedł ten magiczny rok 1989. Mój syn Antoni w grudniu tegoż roku pojechał z kolegami na gigantyczny koncert w Berlinie i przywiózł mi kawałek sławetnego muru.

      I tutaj kończy się historia emigranta a zaczyna Polaka, który stale mieszka za granicą.