Przeskocz do treści
My z „Marcinka”

Bez końca o koncertach

Właściwie cała moja nauka w "Marcinku" przebiegała dwutorowo… Przed południem, od ósmej do wpół do drugiej, zasiadałem w przedostatniej ławce, zawsze a Antkiem Kunickim, z którym połączyły nas od samego początku muzyczne fascynacje. Gdy lekcje się kończyły pędziłem w stronę budynku tuż za mostem, zwanym dawniej Kaponierą i o godzinie czternastej zaczynałem lekcje w Średniej Szkole Muzycznej, które trwały do szóstej, siódmej wieczorem. Gdy byłem już w domu, zabierałem się do ćwiczenia na instrumencie - początkowo skrzypcach, później na altówce. Kończyłem o dziesiątej. Teraz pozostawał czas na lekcje dla "Marcinka"… Najpierw pisemne, potem przygotowanie zadań ustnych. Nazajutrz, dzień, jak codzień… A w niedziele najczęściej zapraszał mnie mój profesor Jan Rakowski do siebie…Programy sobie w duecie, by te okupacyjne zaległości nadrobić.

      Kiedy teraz wracam wspomnieniami do tych chwil, znajduję w nich jeszcze miejsca na koncerty symfoniczne, przedstawienia operowe, wizyty w warsztacie lutniczym rodziny Niemczyków (panował tam duch Stradivariusa!), oraz na pasje fotograficzne (aparatem kliszowym!).
      Byłem zupełnie "surowy", kiedy przyjęto mnie do "Marcinka". Podkreślam słowo "przyjęto", bo tak naprawdę mój egzamin wstępny był fikcją. Przed wojną ukończyłem dwie klasy. Kaligrafowałem, skromnie czytałem, matematykę zapisywałem w słupkach. Pierwszego września przeżyłem bombardowanie ulicy Jackowskiego, odgrzebany z zawalonej piwnicy, potem zamiast nauki w szkole zacząłem się uczyć muzyki, wspomagany artystyczną opieką mego wuja, solisty Teatru Wielkiego. Czytałem wszystko, co było osiągalne i to była moja okupacyjna edukacja. W jedenastym roku mego życia zostałem pojmany przez niemiecki Arbeitsamt i zatrudniony w słynnym DWM (fabryka Cegielskiego). Praca była od szóstej do szóstej, z dojazdami, czternaście godzin dziennie. Pozostawały tylko niedziele…

      W czterdziestym piątym w czasie wyzwalania Poznania zgłosiłem się na ogłoszony apel i brałem udział w walkach o Cytadelę. Zostałem potem odznaczony krzyżem i dwoma stopniami żołnierskimi…Od marca do czerwca 45 roku zaliczyłem wszystkie klasy szkoły podstawowej i mając świadectwo jej ukończenia, mogłem zdawać do gimnazjum. I tak oto znalazłem się w moim "Marcinku"…
      Z takim to bagażem przeżyć i doświadczeń, z którymi czułem się bardzo dojrzały, znalazłem się w naszej francuskiej klasie pod opieką wychowawczyni prof. Agnieszki Duczko. Do dziś pamiętam tę pierwszą lekcję i ciepły jej głos, który otworzył przede mną nowy, nieznany przedtem świat… Maman entre dans la chambre, elle ouvre la fenétre et dit: Pierre leve toi, va a l'ecole… To było jak wezwanie - znalazłem się w szkole…

      Potem równocześnie z maturą ukończyłem Średnią Szkołę Muzyczną i w październiku 1951 roku zdałem egzamin wstępny do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej, oraz równocześnie do orkiestry Poznańskiej Filharmonii. I tak jak przedtem, znowu moje zajęcia biegły dwutorowo… Musiałem pogodzić studia i wszystkie związane z tym obowiązki z pracą muzyka altowiolisty, członka orkiestry Poznańskiej Filharmonii.

      Był to dla mnie okres fantastycznego poznawania piękna, wspaniałych ludzi, wielkich muzyków i artystów… Skończył się dyplomem ukończenia muzycznej uczelni, a także rozstaniem z filharmoniczną orkiestrą.
      Otrzymałem propozycję z Warszawy, gdzie Bohdan Wodiczko kompletował zespół orkiestry Filharmonii Narodowej. I tak od 1stycznia 1956 roku zostałem członkiem tej znakomitej orkiestry, z którą przez 10 lat uczestniczyłem w fantastycznych dla mnie artystycznych wydarzeniach w kraju i poza jego granicami.
W Warszawie też rozpocząłem swoją działalność twórczą, jako kompozytor - z Polskim Radiem, później Telewizją oraz Polskimi Nagraniami. Wtedy to ukryłem się pod pseudonimem, który później, ze względów praktycznych, włączyłem do swego nazwiska.

      Już w 1958 roku zostałem członkiem ZAIKS'u i ten fakt nakreślił nowy kierunek mojej działalności artystycznej. Postanowiłem, że aby tworzyć muzykę, muszę rozstać się z orkiestrą. A jak tu rozstać się z tak wspaniałym zespołem, wspaniałymi kolegami i wizją artystycznych wydarzeń, jakie tam zawsze były… Wykorzystałem zaproszenie, jakie otrzymałem z USA i wyjeżdżając tam wiedziałem, że rozstaję się z tym, co dotychczas robiłem w kraju. Roczny pobyt w Stanach był fantastyczną przygodą, po krótkim pobycie w Detroit znalazłem się w Los Angeles. Tam u boku słynnego polskiego zdobywcy muzycznego OSCARA, Bronisława Kapera, zostałem wprowadzony w artystyczny świat Hollywood'u, Santa Monica Studios, poznając nieznane mi prawa reklamy, aranżacji i marketingu.

      Po powrocie do kraju wróciłem do Filharmonii Narodowej, ale już jako współpracownik. Zorganizowałem z najlepszych muzyków orkiestrę kameralną "Warszawskie Smyczki", z którą dokonałem nagrań dla Radia i na płyty najtrudniejszych utworów z literatury skrzypcowej.
      Z inicjatywy prof. Stanisława Lorentza powołałem Kapelę Zamku Królewskiego, która uświetniła muzyką uroczystość oddania społeczeństwu odbudowanego Zamku Królewskiego, a później - nawiązując do muzycznych tradycji Zamku - popularyzowała muzykę z nim związaną. W 1985 roku, na polecenie ówczesnych władz stolicy, zorganizowałem Warsaw Chamber Orchestra, której powierzono zadanie popularyzowania Warszawy, szczególnie poza granicami kraju.

      Z tymi trzema zespołami przemierzyłem ogromną część świata, będąc po kilka razy w wielu krajach. Dyrygowałem koncertami w najznakomitszych salach (Carnegie Hall, Filharmonia Leningradzka, Bunka Kaikan Hall - przykłady) i przepięknych wnętrzach kościołów i świątyń (Japonia). Czterokrotnie zjeździłem całe Włochy od Mediolanu po Palermo (zdarzyło się wtedy, że były Minister Kultury Andrzej Zieliński, który grał u mnie na wiolonczeli, odnalazł na cmentarzu Monte Casino poszukiwany grób swego teścia). Podobnie koncertowaliśmy we Francji (cudowne Carcassonne), gdzie w starej Cytadeli Cisteron znajduje się cela, w której więziono króla polskiego Jana Kazimierza. W Japonii byłem 5-krotnie, koncertując wzdłuż całego archipelagu, od Nemuro, z którego to miasta widać Wyspy Kurylskie, aż po ostatnią na południu wyspę Igayashi…

      I tak mógłbym bez końca o koncertach, których ponad 1000, o płytach (LP) których 47, o najnowszych CD, których 23, o nagraniach mojej muzyki, której w taśmotekach Radia i Telewizji ponad 1000 minut… Także o moich koncertach z orkiestrami symfonicznymi w kraju i poza jego granicami (Caracas, Buenos Aires, Berlin, Ateny…).
      Wszystko to zawdzięczam ukształtowaniu mojej osobowości, wytrwałości i konsekwencji. Dokonało się to przy bezgranicznym udziale pedagogów "Marcinka", z których każdy przekazał mi cząstkę swej wiedzy, wskazań i rad. Jakże pomocne okazało się zalecenie: …nie przechodź obok żadnej sprawy obojętnie a zawołanie non scholae sed vitae discimus stało się naczelną dewizą mego życia i artystycznej działalności…