Przeskocz do treści
My z „Marcinka”

Niezapomniana rozmowa

Osiągnąłem wiek emerytalny. W wolnych chwilach, których szczerze mówiąc mam niewiele, wracam do wspomnień. Do tych z lat "Marcinkowskich", zmobilizował mnie serdeczny kolega z tego okresu - Mieciu Fęglerski.

      Trudno uwierzyć, że z grupy 120 młodzieńców, okaże się w przyszłości tak wielu wspaniałych ludzi. Nie sposób wszystkich tu wymienić. Z Jurkiem Sołeckim chodziliśmy przez 6 lat do jednej klasy, spotykaliśmy się niejednokrotnie w trudnych dla jednego z nas chwilach, do dzisiaj jesteśmy w kontakcie i traktujemy się jak bracia. Z Leszkiem Trzeciakowskim, historykiem, naukowcem, doskonałym znawcą XIX wieku, spotykaliśmy się w harcerskiej "Błękitnej Czternastce". Nie byliśmy w tej samej klasie, ale często wracaliśmy po lekcjach do domu, rozstając się na narożniku Szamarzewskiego i Staszica lub Staszica - Dąbrowskiego.
Prawie wszyscy z grona maturzystów roku 1951, mają w mym sercu swoje miejsce. Kiedykolwiek spotkałem ich w życiu wiedziałem, że słowa: przyjaźń, zaufanie, dobroć, wiara w człowieka - będą okazane z suplementem, a mimo ich niewymierności fizycznej, są wielkościami nieskończonymi…

      W latach okupacji śpiewałem w poznańskim, konspiracyjnym chórze chłopięco-męskim, prowadzonym wówczas przez młodzieńca, teraz profesora Stefana Stuligrosza. Po zawierusze wojennej, bodaj w styczniu 1946 r., na zaśnieżonym podwórku "Marcinka", spotkałem maturzystę Stefana. W mgnieniu oka nastąpiło serdeczne powitanie i nawiązanie prawdziwej, do dnia dzisiejszego nieprzerwanej przyjaźni. W jego powojennym chórze byłem do ostatniej chwili przed wyjazdem z kraju…

      Mój wyjazd do Niemiec, podyktowały pobudki czysto zawodowe. Wykształcenie medyczne otrzymałem od znanego w Poznaniu i w kraju, mego ukochanego szefa, świetnego chirurga prof. dr Romana Drewsa. Twarda, ale jedyna i najlepsza w swoim rodzaju praca, musiała być wspierana postępem naukowym. Tymczasem do fachowej literatury zachodniej, nie miałem dostępu, sięgałem do niej jedynie w czasie wyjazdów z chórem. Kiedyś przygotowywaliśmy wspólny występ z niemieckim chórem w Getyndze. Przyjechaliśmy do tego miasta tydzień przed koncertem. Mieszkaliśmy u rodzin tamtejszych chłopców. Trafiłem do domu lekarskiego, docenta w klinice uniwersyteckiej. Gdy dowiedział się, że i ja uprawiam tę profesję i chcę się rozwijać, zaproponował mi możliwość dwuletniej pracy na oddziale chirurgicznym. Otrzymałem oficjalne zaproszenie, które wraz z prośbą o zezwolenie wyjazdu, wysłałem do ministerstwa w Warszawie; moją inicjatywę zbyto milczeniem. W międzyczasie, mój znajomy niemiecki protektor, prof. dr Heimburg został kierownikiem kliniki kardiologicznej w szpitalu Roberta Boscha w Stuttgarcie i w tamtejszym oddziale chirurgicznym mogłem pracować w charakterze asystenta. Chęć mego zawodowego doskonalenia się, nie znajdywała jednakże aprobaty polskich decydentów. Po 2 latach starań, zaniechałem dalszych zmagań…

      Pewnego dnia wykupiłem orbisowską wycieczkę do Paryża i….pozostałem we Francji. Po 2 miesiącach oczekiwania, otrzymałem wizę niemiecką w Nancy. Natychmiast zgłosiłem się w Stuttgarcie, gdzie następnego dnia rozpocząłem pracę na chirurgii.

      Dokuczliwą samotność łagodziłem intensywną nauką języka niemieckiego, uzupełniając również wiadomości z zakresu traumatologii. W czasie mojej dwuletniej pracy, otrzymałem urzędowe zatwierdzenie mych kwalifikacji chirurgicznych i doktoratu. Po upływie dalszych dwóch lat, dołączyła do mnie najbliższa rodzina - żona i syn. Wyjechaliśmy do Marsbergu, gdzie przez 17 lat, aż do emerytury, pracowałem na stanowisku zastępcy ordynatora 80-łóżkowego oddziału katolickiego szpitala. Mój szef, dyrektor placówki, był prężnym, dobrym chirurgiem. Operowaliśmy wszystko z zakresu chirurgii brzusznej i traumatologii. Mogłem spokojnie pracować, niosąc ulgę cierpiącemu choremu. Przyznaję jednak, że traktowano mnie jako lekarza drugiej klasy, człowieka z Europy wschodniej. Za sukcesy - hołdowano szefa, niepowodzenia spadały przeważnie na moje barki. Z tym musiałem się pogodzić. Pracowałem przecież w obcym kraju. Moją chęć i gotowość do pracy, przyjmowano przyjaźnie. Dla mnie miało to ogromne znaczenie…

      Profesorów z lat licealnych, wspominam bardzo czule. Wszyscy byli wspaniałymi nauczycielami w swoich specjalnościach. Na całe życie zapamiętałem przedmaturalną rozmowę z naszym prefektem, ks. Kruppikiem. Zadałem mu pytanie: czy naprawdę istnieje Bóg ? Ksiądz zamyślił się, spojrzał mi w oczy i sam spytał: "Czy muszę ci udowadniać, że słońce cały czas świeci? Czy wierzysz, że istnieje księżyc? Przecież nie zawsze widzimy słońce. Księżyc też widzimy w noc pogodną i to nie zawsze. Pragniesz zobaczyć Chrystusa? Wyjdź na bardzo ruchliwą ulicę. Najlepiej stań na podwyższeniu, wpatruj się uparcie w przesuwający się tłum ludzi. Zrób to proszę. Na pewno tam kiedyś zobaczysz Chrystusa…" Położył mi rękę na ramieniu, jeszcze raz spojrzał głęboko w oczy i żegnając się dodał: "Wierzę, że przyjmiesz te słowa poważnie i dlatego jestem pewien, że zobaczysz Chrystusa".

      Wczesną wiosną 1960 roku byliśmy z chórem we Francji. W Paryżu - półtora dnia. W katedrze Notre Dame ze 20 minut. Przy głównym ołtarzu odbywała się Msza św. Bogaty wystrój katedry, przytłoczył mnie swą wspaniałością. Pamiętam, że dość długo zatrzymałem wzrok na przepięknych witrażach, przez które uparcie przeciskało się światło zanikającego dnia. Stanąłem pod chórem. Było trochę więcej miejsca. Mogłem stąd zobaczyć ołtarz. Pochyliłem głowę, dziękując Stwórcy za to co zobaczyłem. Parę kroków ode mnie stał mężczyzna w średnim wieku, o śniadej cerze, ciemnych włosach, schludnie ubrany. Nieruchomy jak posąg, wpatrzony w ołtarz, zdawał się całkowicie "wyłączony" z otoczenia. Jak ten człowiek gorąco się modlił, z niebiańskim wprost wyrazem twarzy…Przypomniała mi się rozmowa z księdzem Kruppikiem.

      Piękny urlop w Republice Dominikańskiej. Wykupiłem jednodniową wycieczkę do stolicy… Słońce piekło już rano niemiłosiernie, ukazując nędzę jej przedmieść. Zubożali i wynędzniali ludzie szukali cienia, by uchronić się przed żarem. Rozsuwane drzwi bocznego wejścia do naszego mikrobusu, były otwarte. W pewnym momencie kierownik wycieczki poinformował, że do rozdawania "plastików", będziemy mieli wyjątkowo dużo okazji. Wtedy dopiero dowiedziałem się, że trzeba było zabrać używane, ale w dobrym stanie części garderoby, włożyć do plastikowej torby i ofiarować biednym ludziom.

      Mikrobus przesuwa się żółwim tempem, co chwilę staje, klaksonem rozpędza stłoczonych ludzi, na jezdni zgiełk. Wszystko miesza się razem: śpiew, płacz, jęk. Kierownik wycieczki obserwuje tłum ludzi. W pewnej chwili zwraca się do siedzącego za mną, sympatycznego Szwajcara: "przygotuj twój plastyk", a do kierowcy krzyczy: "zatrzymaj się !" Stoimy na środku krzyżówki. Nasz przewodnik wyskakuje z samochodu, pędzi na chodnik, podbiega do nędzarza na wózku inwalidzkim, a raczej wózku dziecięcym i kładzie mu na kolanach pakunek Szwajcara. Wszystko trwało kilkanaście sekund, patrzyłem na to zdarzenie z odległości około 10 metrów. Niezapomniany wyraz twarzy nędznego człowieka! W jego niebiańskim wprost uśmiechu malowały się - radość, zdziwienie, zachwyt i serdeczna wdzięczność…

Jedziemy dalej, a mnie znów przypomina się rozmowa przed maturą z księdzem Kruppikiem.