Z Mosiny poprzez Poznań i Łódź do Krakowa
MOTTO "Gdy nikt nie chce rozmawiać o przeszłości, to staje się ona niczyja i ginie" (Harrison Salisbury "900 dni Leningradu")
Mietek Fęglerski zadzwonił do mnie do Krakowa i powiedział: "napisz coś o twej drodze życia po maturze, co sprawiło, że znalazłeś się w Krakowie, zamieścimy to w okolicznościowym wydaniu z okazji 85 - lecia Marcinka". A więc, jak do tego doszło, że Poznaniak i Wielkopolanin z urodzenia, wychowanek z 1951 r. Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego im. Karola Marcinkowskiego po latach osiadł i rozmiłował się w Krakowie. Przypadek ? Czy konsekwencja zdarzeń?
By spróbować na to odpowiedzieć, muszę się cofnąć do 1939 r. Do Mosiny koło Poznania, gdzie w czerwcu otrzymałem świadectwo Publicznej Szkoły Podstawowej stopnia trzeciego z wpisem "przechodzi do klasy drugiej" z podpisami nauczycielki Bronisławy Płatkówny i kierownika Teofila Skibińskiego. O wielkiej romantyczce pani Bronisławie dowiedziałem się więcej przypadkowo w Krakowie po 50 latach od syna jej adoratora.
Trzymając dziś w ręku tamto świadectwo szkolne i spoglądając obecnie na szczyt techniki cyfrowej palmtop, na którego ciekło-krystalicznym ekranie pisze się elektronicznie cienkim ołóweczkiem, przypomniałem sobie, że moje pierwsze w szkole zdanie "Ala ma kota" kaligrafowałem na kruchej tabliczce z łupków obramowanej sosnową listwą. Na jednej stronie były rzędy trójlinii, a na odwrotnej kratka. Pisało się kamiennym rysikiem, który rysował biało-szare litery. Zapisany na tabliczce tekst należało po lekcji skasować, a więc wytrzeć wilgotną ścierką. Któżby ją miał ? Plułem więc i wycierałem rękawem. A dzisiejszy kalkulator (liczyk) zastępowało mi liczydło z czarno-białymi nanizanymi na 11 drutach koralikami, po 10 na każdym napiętym drucie w drewnianej ramce.
Gdy dzisiaj opowiadam o tym mojemu wnukowi Jankowi Bieńkiewiczowi, wyraźnie mi nie dowierza, że nie było wówczas na świecie komputerów i telefonów komórkowych. Te, codziennego dziś użytku przedmioty, jego zdaniem były od zawsze…
Później mój szkolny tornister zawierał również drewniany, zasuwany deseczką piórnik, a w nim obsadka i stalówki, gumka z "myszką", ołówki i cyrkiel.
Ekierka już się nie zmieściła. Dodatkowo był kałamarz z inkaustem. Im większy był piórnik tym pewniejszy rezultat bitwy na ruksaki (Rücksack- tornister).
Właściwie nie mam moralnego prawa przypominać czasu II Wojny Światowej, ponieważ moja rodzina szczęśliwie przetrwała jej koszmar bez biologicznych strat, ale niektóre dziecięce wspomnienia kładą się cieniem na mojej świadomości po dziś dzień.
Ale jeżeli miałbym pisać w stylu politycznej poprawności czyli zgodnie z obecnymi oczekiwaniami (marzeniami) to moje doświadczenie i temperament się buntują. Napiszę tak jak było, co w sercu czuję, o czym jestem głęboko przekonany i jak sobie niektóre sprawy tyczące przyszłości Polski wyobrażam.
Otóż 1 września 1939 r. miałem pójść na godz. 12.00 na uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego, … do drugiej klasy. Gdy, przerywając w ogrodzie pędy truskawek, usłyszałem około godz. 10.00 warkot samolotów, zapewne z naszymi bohaterskimi lotnikami, nagle spadły bomby i dom naszych sąsiadów wraz z meblami, pierzynami i garnkami wyleciał w powietrze. Z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że wojna, w którą do ostatniej chwili nikt nie chciał uwierzyć, stała się tragicznym faktem i … schowałem się w ogrodzie pod ławkę. Miałem 8 lat.
W Wielkopolsce Niemcy stanowili przed II Wojną Światową około 20 % społeczeństwa, jako rezultat "rugów" i przesiedleń w zaborze pruskim.
Była to "piąta kolumna", która nie tylko w Wielkopolsce przygotowała napaść hitlerowską na Polskę organizacyjnie i psychologicznie. Jej propaganda zastraszania i dezorientacji spowodowała w pierwszych dniach wojny masowe ucieczki Polaków i chaos. Der Reichsgau Wartheland mit Posen i ziemię łódzką mit Litzmannstadt włączono do III Rzeszy Niemieckiej z wszystkimi tego faktu tragicznymi skutkami.
Kilka dni przed wkroczeniem Wehrmachtu brunatne bojówki miejscowych Niemców zaczęły wdrażać swoje porządki i siać postrach. Z wież protestanckich kościołów strzelano do wycofujących się wojsk polskich i do kolumn uciekinierów. Piąta kolumna już od kilku lat miała przygotowaną administrację, obsadę urzędów, tablice z niemieckimi nazwami miejscowości i ulic. Piąta kolumna sporządziła listy Polaków, którzy w okresie 20-lecia międzywojennego byli nieprzychylni Niemcom lub jako inteligenci mogli być dla Ubermenschów zagrożeniem. Już 20 października 1939 r. siłą, pod groźbą karabinów, spędzono mieszkańców Mosiny na rynek i na ich oczach, bez oskarżenia i wyroku sądowego, rozstrzelano 15 światłych obywateli miasta, zwanych przez Niemców "polskim elementem przywódczym". Pluton egzekucyjny strzelał w głowę ! Matki i żony zgarniały w chusteczki strzępy mózgu ! Chodziło o porażenie narodu polskiego terrorem. Podobnych aktów ludobójstwa ze wskazań "piątej kolumny" hitlerowcy dokonali w Wielkopolsce 21 października: w Gostyniu 30 osób, w Lesznie 20, Krobii 15, Szubinie 10, Włoszakowicach 7, Środzie 26, Krotoszynie 27, Śremie 19, Kościanie 15, Książu Wlkp. 12. Mężczyzn publicznie zamordowano, bez wyroku sądowego tylko dlatego, że byli Polakami, lub nie podobali się miejscowym Niemcom.
Czy koszmarne wydarzenia wojenne miały wpływ na moją drogę życiową? Tak ! Zasadniczy !
Młodzież polską zaczęto w 1939 r. na siłę germanizować zgodnie z XIX wieczną hakatą "krwią i żelazem" kanclerza Otto Bismarcka. Moi dziadkowie i rodzice żyjący na przełomie XIX i XX wieku w rejonie Brodnicy Śremskiej pod zaborem pruskim chodzili przymusowo do szkół niemieckich , polskich nie było. Matka w młodości, pośpiesznie rachując, mówiła Ein bis zwei is drei. Po 123 latach rozbiorowej niewoli, germanizacji i rugów pruskich, Polacy zachowali swoją kulturę, mowę ojczystą, utrzymali ziemię, dzięki Kościołowi katolickiemu, patriotyzmowi i rodzinie.
Dramatem Polaków była przymusowa służba wojskowa w obcych armiach. Mój Ojciec Franciszek wcielony do armii pruskiej walczył w latach 1916-1918 przeciw Francuzom pod Verdun, gdzie w okopach bronił się brat mojej Matki Katarzyny - Kazimierz Adamczyk emigrant polski z tej samej co Ojciec Brodnicy Śremskiej, do kopalni węgla w Lille.
W październiku 1939 r. dostałem z bratem Józefem w Mosinie nakaz uczęszczania do Deutsche Schule für Polnische Kinder, w której nie wolno było, nawet na dziedzińcu podczas przerw, mówić po polsku. Kein Wort Polnisch (ani słowa po polsku). Za każde słowo ojczyste bito nas gdzie i jak popadło. Nauka trwała tylko rok, ponieważ Niemcom potrzebny był Knecht (parobek), niewolnik umiejący tylko odczytać niemieckie Befehlen (rozkazy) i Bekanntmachungen (obwieszczenia), a zwłaszcza Kein Zutritt für Polen (Polakom wstęp wzbroniony) i Nur für Deutche (Tylko dla Niemców).
Pomijając programowe cele faszyzmu hitlerowskiego jak masowe mordy i ludobójstwo obcych rasowo Untermenschów (podludzi), biologiczne wyniszczanie narodu polskiego i wymazanie Polski raz na zawsze z mapy Europy, Niemcy na codzień szykanowali i poniżali Polaków przy każdej nadarzającej się okazji: "Kanst du nicht grüssen ?" ("Nie umiesz się kłaniać?) krzyczał na mojego Ojca 15 letni szczeniak z Hitler-jugend i zmuszał go do zdjęcia czapki i pozdrowienia "Guten Tag". Nie ukłonienie się grozilo represjami policyjnymi i eskalacją pretekstów do osadzenia w obozie koncentracyjnym włącznie.
Zdarzały się też sytuacje tragikomiczne. Szmuglowano ze wsi żywność do miasta. Za przewóz mięsa, masła, jaj groziły represje. Ojciec więc skrycie przewoził jajka pod podszewką kapelusza i zdarzyło się, że zdejmując go przy pozdrawianiu policjanta, jajka wypadły… obydwu ogarnął niepohamowany śmiech nad jajecznicą.
Moja do dzisiaj przechowywana karta meldunkowa z pieczęcią: "Moschin-Polizeilich gemeldet" z moim Fingerabdruckiem (odciskiem palca) w rubryce Beruf (zawód) ma wpisane i przekreślone "Schul (Kind)" i zgodnie z prawdą napisane Waldarbeiter (robotnik leśny).
Miałem wówczas 10 lat i pracowałem fizycznie łopatą, piłą, siekierą w lesie z nakazu, w przeciwnym razie zostałbym wywieziony na roboty do Rzeszy na ostateczną germanizację, a w najlepszym razie nie otrzymałbym kartek na głodowe dla Polaków racje żywnościowe.
Poznałem gorycz psychicznego i fizycznego upokorzenia, wściekłość bezsilności wobec wroga, choć tutaj zasłynąłem z bratem Józefem z głupich aktów sabotażu, bo nie miały one istotnego znaczenia, a całej rodzinie groziły Oświęcimiem. Znienawidzony Forstmeister (leśniczy) w Bogulinie k/Nowego Krosna uprawiał dynie. Tuż przed zbiorami, przez nożem wykrojone otwory narobiliśmy do kilkunastu dorodnych korboli (dyń), zaklejając je prawie bez śladu. Żniwa były aromatyczne a policja i gestapo z psami szalały.
Nabrałem szacunku do pracy fizycznej i poznałem wartość siły mięśni. Wyrobiłem w sobie zręczność i zwierzęcą przebiegłość w uskakiwaniu śmierci przy wyrębie lasu, oraz wściekłą, głęboko zakorzenioną nienawiść do przemocy i rozkazów ze strony niemieckich nadludzi (Übermenschów).
W czasie wojny powziąłem moje skryte mocne postanowienia, że muszę się wyzwolić z niewolniczego (fizycznego, bo psychicznie byłem buntownikiem!) poddaństwa, odbić się od dna nędzy i upokorzenia i nikomu się nie kłaniać ! A jeśli już, to tylko tym, których czasowo muszę tolerować lub sam uznam za lepszych i mądrzejszych.
I jeszcze jeden psychologicznie ważny dla przetrwania wojny czynnik: Polacy od początku wojny święcie wierzyli, że Niemcy tę wojnę przegrają.
Ten mój niezbyt mądry, ale wojną spowodowany motyw działania towarzyszył mi przez całe życie osobiste i zawodowe. Z 50 lat pracy zawodowej, 40 lat pośrednio lub bezpośrednio kierowałem zespołami, a podporządkowywałem się tylko osobie, którą kochałem lub mądrym i silnym osobowościom, do których zaliczam prof. dra Jana Witolda Molla.
Z koszmarem wojny próbowałem się wewnętrznie rozliczyć, ale bezskutecznie. Zbyt głęboko tkwią w mej świadomości tamte lata. W pojednanie polsko-niemieckie, dopóki żyją naoczni świadkowie hitlerowskiej okupacji, trudno mi uwierzyć. Zemsta, cykliczny odwet, rozrachunki, odbieranie swojego siłą czy drogą rewindykacji ani dzisiaj ani w przyszłości nie ma żadnego sensu. Wizyta człowiecza na tej planecie jest nazbyt krótka, by sobie ją niepotrzebnie skracać i uprzykszać niskimi instynktami. Tak uważają normalni rozumni ludzie. Zdaniem ogromnej większości Polaków budowanie wzajemnego polsko-niemieckiego zaufania jest nie tylko możliwe, ale i konieczne. Zachowując pamięć należy budować lepszą przyszłość. Dobry chrześcijański przykład dała 15.10.1965 r. Rada Kościoła Ewangelickiego w Niemczech, wzywając do "rzeczowych rozmów i uznając nieodmienność wyroku losu". Jeszcze dalej poszli polscy biskupi, adresując 18.11.1965 r. do Niemców: "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Inaczej nie można. Współcześnie i w przyszłości nie ma w Europie innej alternatywy.
Wyrażam przekonanie, że w zintegrowanej Unii Europejskiej nie będzie miejsca na rozwiązywanie sporów terytorialnych drogą agresji i przemocy. W stabilnej Europie z swobodnym przepływem ludzi, kapitałem, technologii, towarów i usług, partnerskie narody będą miały równe szanse poprawy swego bytu. Nasze społeczeństwo musi się nauczyć racjonalnego, umiejętnego myślenia, umiejętności negocjacji na argumenty dla osiągania kompromisów, by następnym pokoleniom żyło się lepiej i bezpiecznie.
Wracam do tematu szkoły. Przemożna wola nauki zaszczepiona mi przez Matkę, która mówiła Głowa synku, a nie mięśnie, Ucz się, by tobie żyło się lepiej, sprawiła, że pomimo represji wojennych i germanizacji czytaliśmy polskie książki, uczyliśmy się potajemnie w domach naprzemiennie w nieparzyste wieczory: Mickiewicza, Słowackiego, a zwłaszcza Sienkiewicza, książki w fragmentach po kilkadziesiąt kartek krążyły z rąk do rąk.
Jak kolosalną wartością okazały się później korzyści tajnego nauczania, przekonałem się wiosną 1945 roku, po zakończeniu wojny, kiedy w sali gimnastycznej szkoły podstawowej w Mosinie zgromadził się tłum sześciu roczników opóźnionych z powodu wojny. Komisja z kierownikiem Kazimierzem Myszkierem i Teofilem Skibińskim dokonała edukacyjnego cudu. Uczniowie, którzy wykazali się umiejętnością czytania, pisania i jaką taką znajomością rachunków, historii i geografii przeskoczyli automatycznie do wyższych klas …, ja aż do szóstej.
We wrześniu 1945 r. wraz z bratem Józefem zapisałem się do pierwszego w dziejach Mosiny prywatnego Miejskiego Gimnazjum Koedukacyjnego w pałacu Nennemanna na Budzyniu nad kanałem Obrzańskim. Musieliśmy nieźle główkować, by zarobić na czesne. Przedwojenni profesorowie: Karol Perucki (dyrektor, j. polski, historia), Witold Feigel (łacina i geografia), Mieczysława Feigel (biologia i matematyka), Emilia Hoppe (j. angielski, fizyka), ks. Adolf Stopa (religia i "piłka nożna"!). W czasie wojny był on kapelanem polskiego lotniczego dywizjonu 307 "Nocnych Puchaczy" w Anglii. Arkady Fiedler z Puszczykowa pod Poznaniem opisał bohaterstwo polskich lotników w Bitwie o Anglię (1940-41) w książkach "Dywizjon 303" i "L jak Lucy".
Ksiądz Stopa był naszym bożyszczem, znakomicie grał w "nogę" i chętniej się realizował na boisku niż w parafii Św. Mikołaja w Mosinie. Miał wówczas 30 lat ! Później był misjonarzem w Tasmanii, w Australii, by w końcu osiąść w Lourdes. Został pochowany 13.10.1988 r. w polskiej kwaterze cmentarza de Thiais pod Paryżem. Żył 73 lata. Grono profesorskie starało się wbić w nasze zapóźnione wojną głowy ile się tylko dało, a pojemność tych głów była zróżnicowana. Nauka była rzetelna, a historia Polski prawdziwa. W 1948 r. władze oświatowe zaczęły manipulować przy programie nauczania,
głównie historii i z powodu niezaakceptowania przez prywatne gimnazjum nowego socjalistycznego programu nauczania, gimnazjum rozwiązano, nie troszcząc się o dalszy los 120 uczniów.
Prof. Witold Feigel swoimi kanałami załatwił przyjęcie mnie i brata Józefa do Marcinka.
"Marcinek" to nowy rozdział w życiu młodego zbuntowanego Antka. Wyniesiony z domu szacunek do pracy , jej dobra organizacja i pęd do nauki sprawiły, że była to dla mnie prawdziwa szkoła wiedzy i charakteru, w której zmagały się przedwojenne programy wychowania i nauczania, zwłaszcza historii z socjalistycznym programem jej zafałszowania i narzucania pseudonaukowych teorii Łysenki w biologii. Profesor Maria Mąkówna potrafiła tak wykładać historię, że donosiciele nie zorientowali się, a większość uczniów rozumiała ją jak należy. Dzisiaj z należnym szacunkiem i wdzięcznością wspominam grono profesorów, którzy wywarli piętno na mojej przyszłości.
To, że pójdę na studia medyczne wiedziałem już od czasu małej matury w Mosinie - prof. Feigel powiedział mi "Antoś, ty będziesz lekarzem !" Widocznie zauważył moje zamiłowanie do biologii i kult piękna ciała.
Nie mogę tutaj nie wspomnieć naszego dyrektora Marcinka, prof. Mieczysława Prażmowskiego, pseudonim "Kabel", który w trudnych czasach stalinizmu potrafił z miłością do młodzieży tak żonglować pomiędzy Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą, Związkiem Młodzieży Polskiej, a sprawami młodzieży, że w szkole nikt nie poniósł szwanku na tle politycznym. Był to dobry pedagog i uczciwy człowiek.
Maturę zdałem w Marcinku w 1951 r. Ażeby materialnie ulżyć rodzinie zgłosiłem się na modne wówczas w Krajach Demokracji Ludowej studia zagraniczne na medycynę do Czechosłowacji. Nie bardzo liczyłem na zagraniczne stypendium, byłem przekonany, że biedny nie ma szans. I o dziwo zostałem przyjęty. Okazało się po latach, że pomógł mi "Kabel", pozytywnie korygując w papierach niezbyt przychylną mi opinię ZMP. Rok studiowałem medycynę na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Karola w Pradze. Był to wybór brzemienny w skutkach…, poznałem tam Hankę, Warszawiankę, która do dziś jest moim wiernym towarzyszem i przyjacielem. Zresztą to oddzielna historia, która może m.in. obrazować reminiscencje międzyzaborowych animozji. Ojciec mój, po prezentacji w 1952 r. mej narzeczonej zapytał mnie: Czy ty synu chcesz się z nią ożenić? Tak ! A dlaczego pytasz ? Bo widzisz, ona jest Warszawianką i ona z całą pewnością na manowce cię sprowadzi … I tak mnie, no i wnuki, do dziś z powodzeniem sprowadza …
Podczas uroczystości naszych złotych godów to wspomnienie wywarło wśród 80 krakowskich gości ogromną wesołość. A że Hankę wygrałem w 1951 r. w "orła i reszkę" opowiem przy innej okazji.
Studia lekarskie ukończyliśmy oboje z żoną w Poznaniu w 1957 r., a pobraliśmy się w 1953 r. Dzisiaj ze wzruszeniem przywołuję te ciężkie, nie tylko materialnie czasy, o których, gdybym potrafił, mógłbym napisać tomy! Między innymi jak w marcu 1955 r. tramwajem z Wildy na Jeżyce jeździłem w charakterze mleczarka do kliniki położniczej przy ul. Polnej, gdzie Hania, dwa tygodnie po urodzeniu Wandzi, by nie przerwać studiów, zaliczała obowiązkowy na czwartym roku dwutygodniowy żeński internat z położnictwa (24 godziny dyżur "non stop" przez 14 dób, bez możliwości wyjścia z kliniki). Trzy razy dziennie wkradałem się na "damskie salony" a studentki wołały "Haniu ! Mleczarek przyjechał!" Z nabrzmiałego biustu odciągała pompką pokarm, który w butelce za pazuchą woziłem na ul. Kosińskiego 4/9 i po podgrzaniu w kąpieli wodnej karmiłem naszą pociechę, chyba nieźle, bo dziś jest uroczą piękną kobietą, lekarzem, znakomicie wykształconą panią dyrektor poważnej zagranicznej firmy i szczęśliwą matką naszej wnuczki Magdy, studentki dziennikarstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Trzy lata później przyszła na świat Basia. Była karmiona jak Natura przykazała z kontaktu bezpośredniego, wyrosła również na uroczą damę, jest lekarzem pulmonologiem i alergologiem oraz cieszy się naszym 18-letnim wnukiem Jankiem podążającym tropem dziadków - na medycynę.
Trzeba było mieć dużo hartu ducha, wolę zwycięstwa i żelazne zdrowie, by studiować, wychowywać dzieci i zarabiać na życie. Na miarę możliwości pomagali rodzice Hani i moi. Nie narzekaliśmy, byliśmy radośni i szczęśliwi, że możemy aż tyle.
W czasach PRL-u można było działać w medycynie bez politycznego zaangażowania, nie dającego się nieraz uniknąć na drodze kariery w innych zawodach. Wkurzają mnie obecnie utyskiwania niektórych ważnych dziś panów, którzy plują na czasy swej młodości, a jednocześnie całymi garściami czerpali wówczas korzyści, zarówno w czasie okupacji hitlerowskiej jak i w okresie stalinizmu. Przyjaciele biegli w socjologii i psychologii społecznej wytłumaczyli mi, że w każdym narodzie jest pewien śladowy odsetek ludzi "praktycznych", którzy sprytnie, dla łatwiejszego i lepszego życia, urządzają się konformistycznie jako Volksdeutsche lub członkowie jedynie słusznej partii, by w końcu zakotwiczyć się w Solidarności. Na szczęście jest to tylko margines społeczeństwa, który zawsze takim pozostanie.
Wracam do tematu. Co sprawiło, że znalazłem się w Krakowie. Z czasu wojny i studiów miałem "szwung" (napęd) i mocne postanowienie parcia do przodu. Istotną rolę odegrał w moim życiu kolejny przypadek, a może konsekwencja zdarzeń ?
Na trzecim roku medycyny (1953), roku już klinicznym, zapisałem się w Poznaniu do studenckiego koła naukowego przy Oddziale Chirurgii Torakalnej Szpitala Miejskiego im. Józefa Strusia przy ul. Szkolnej 8/12, którego ordynatorem był dr med. Jan Witold Moll.
Dr Moll zdążył uzyskać dyplom lekarza w 1939 r., wojnę przeżył jako chirurg przy Armii Krajowej w Radomiu, gdzie poznał swoją żonę Izabelę. W 1945 r. powrócił do Poznania i pracował w Klinice Chirurgicznej pod kierunkiem prof. Kazimierza Nowakowskiego.
Jako student III roku medycyny zostałem dopuszczony do asystowania przy dużych operacjach na klatce piersiowej i uczestniczyłem w narodzinach polskiej kardiochirurgii w Poznaniu. To temat na oddzielną książkę.
Doc. Moll zauważył moją pasję dla chirurgii i zechciał zainwestować we mnie. Wysłał mnie na stypendium kardiochirurgiczne do ówczesnej Mekki chirurgii serca i naczyń do Baylor University College of Medicine w Houston Texas do profesorów Michael"a DeBakey"a i Dentona Artura Colley"a. Tam w 1964 i 1965 r. wykonywało się do 30 operacji serca i wielkich naczyń dziennie, głównie u pacjentów z Ameryki Łacińskiej. W Polsce raczkowano w tej specjalności.
Po powrocie z USA do Poznania we wrześniu 1965 r. przyszedłem do pracy w Oddziale Chirurgii Torakalnej, zgodnie z teksańskim nawykiem, na 7:oo rano i zastałem jeszcze śpiącego lekarza dyżurnego. Zespół pojawił się około 9:oo, panowie się ogolili, panie ufryzowały , wypili kawę, pogadali i około 11:oo przystąpili do jednej operacji. Nie mogłem przyzwyczaić się do takiego marnotrawstwa czasu. W Houston o godz. 11:oo było już po 15 operacjach serca. Na moje uwagi starsi asystenci i konsyliarze oddziału odrzekli, że oczywiście można więcej chorych operować, bo czekają w kolejce, od 6:oo rano do wieczora, tylko po co ? Pensja będzie taka sama, aż 700 zł ! Taka była logika socjalizmu: "Czy się stoi, czy się leży, swoja dola się należy".
Prof. Jan Moll otrzymał w 1958 r. "dyplomatyczny" nakaz awansu - objęcia na 5 lat kierownictwa II Kliniki Chirurgicznej po prof. Jerzym Rutkowskim w Łodzi. Wówczas minister zdrowia był władny nakazać taki transfer, ale nie na dłużej niż 5 lat. Wiadomo jednak z doświadczenia, że w życiu, co tymczasowe to najbardziej trwałe.
Nie widząc możliwości dalszego dynamicznego rozwoju kardiochirurgii w Poznaniu, z zadowoleniem przyjąłem propozycję prof. Molla przeniesienia się do Łodzi na stanowisko adiunkta. W czasach "nieustannie rozwijającego się socjalizmu" przenosiny do innego miasta mogły się zakończyć rodzinną katastrofą: brak mieszkania i pracy dla żony w Łodzi, opór córek Wandy i Barbary, że za nic nie pójdą do obcej szkoły. Tu w Poznaniu mają koleżanki, harcerstwo, klub jachtowy i mowy nie ma, żeby się przenosić do jakiejś tam zadymionej Łodzi. Po 6 miesiącach otrzymaliśmy w Łodzi mieszkanie, żona pracę, co prawda nie z wyboru w klinice, a z konieczności w Państwowym Domu Małego Dziecka. Dla żony ta praca była mocnym przeżyciem, przez 8 do 10 godzin dziennie 150 małych sierot czepiało się jej fartucha, wołając mamo ! Nie wytrzymała presji psychicznej i po roku podjęła pracę w II Klinice Pediatrycznej Instytutu Pediatrii przy ul. Spornej 36 pod kierunkiem prof. Stanisława Nowaka , zresztą też Poznaniaka. Za jego i moje poznańskie "pochodzenie", dzięki lokalnym "urokom" musiała później swoje odpokutować.
W Klinice łódzkiej operowaliśmy wówczas jednego chorego na serce tygodniowo, w głębokiej hypotermii. Dzięki otwartości i mądrości prof. Molla, wszystkie nowości metodyczne i techniczne przywiezione z Ameryki udało się wdrożyć w Łodzi: operacje na otwartym sercu w normotermi z oksygenatorem, wszczepianie sztucznych zastawek serca, operacje tętniaków aorty piersiowej i brzusznej oraz naczyń obwodowych. Przede wszystkim operowaliśmy już jednocześnie na dwóch salach. W styczniu 1966 r. rutynowani starzy pielęgniarze operacyjni p. Leon Świerszcz i p. Stanisław Sałata zgryźliwie pokazywali mi, że na dłoniach kaktus im wyrośnie, jeśli zdołamy operować na serce więcej niż jednego chorego tygodniowo. Bez pielęgniarza bloku operacyjnego żadna operacja nie mgła się odbyć. On wyjaławiał bieliznę operacyjną, ostrzył noże i flekował gumowe rękawiczki, robił chorym lewatywy, strzygł i golił gdzie trzeba, zakładał gipsy, nastawiał operatorowi lampkę operacyjną. Kto z nimi zadarł miał w chirurgii przerąbane.
W czerwcu tego samego roku operowaliśmy już czterech chorych dziennie. A wyniki ? No cóż ! Był to bohaterski okres doświadczeń. Śmiertelność sięgała 30%. Ale nie ma żadnego postępu w medycynie bez ofiar, tak było też w historii światowej kardiochirurgii. Nie było by w Polsce w kardiochirurgii obecnej rutyny i tylko 2% śmiertelności, gdyby nie odwaga i wysiłek naszych Nauczycieli i poniesione ofiary.
W łódzkiej klinice kardiochirurgii w latach 1966 - 1979 cokolwiek wdrożyliśmy było nowatorskie i godne opublikowania. Blokada "żelazną kurtyną" przepływu informacji z Zachodu utrudniała postęp, a jednak znajdowaliśmy sposoby na owocne kontakty z kolegami po fachu na Zachodzie. To umożliwiało rozwój polskiej kardiochirurgii na tyle, że dzisiaj jesteśmy z zachodnimi ośrodkami porównywalni.
Habilitowałem się w Łodzi w 1972 r. na podstawie pracy doświadczalnej i klinicznej wszczepiania zwierzęcych zastawek aortalnych serca (ksenograftów), co wówczas było światowym "hitem". Dowiodłem, że zastawki te nie mogą długo w ustroju człowieka funkcjonować, ponieważ są odrzucane jako obcy antygen. Dzisiaj antygenowość tych zastawek obniża się chemicznie.
Dwanaście lat harmonijnej współpracy w Poznaniu i czternaście w Łodzi, razem 26 lat niezwykle owocnej dla mnie współpracy z prof. Mollem sprawiło, że stałem się kimś więcej niż prawą ręką Szefa. Gdy zaproponowano mi utworzenie w Krakowskiej Akademii Medycznej - Instytutu Kardiologii z 10 klinikami i zakładami w tym kliniki kardiochirurgii, przyjąłem tę ofertę , za niechętną aprobatą prof. Molla, który za 3 lata przechodził na emeryturę i zarówno On jak i władze akademickie oraz administracyjne Łodzi pragnęły mnie zatrzymać.
I historia się powtórzyła: prof. Moll przeszedł z Poznania z nakazu pracy tylko na 5 lat do Łodzi i został tam na stałe, ja zostałem przez Łódź "wypożyczony" Krakowowi na 3 lata, a rozmiłowałem się w tym przepięknym mieście i danym mi było przeżyć tu moją najwspanialszą przygodę zawodową. Gwoli ścisłości, po 3 latach mej pracy w Krakowie, w 1982 r. przedstawiciele Łódzkiej Akademii Medycznej i prezydenta miasta przybyli do Krakowa nakłaniać mnie do powrotu do łódzkiej kliniki.
W tej sytuacji poprzedni rektor prof. Tadeusz Popiela i ówczesny rektor krakowskiej Akademii prof. Ryszard Gryglewski, prezydent m. Krakowa Tadeusz Salwa, przewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej Apolinary Kozub i dyrektor Bogumił Korombel uczynili dużo, bym mógł nadal owocnie działać w Krakowie. Zachęcili mnie i pomogli w budowie domu na Woli Justowskiej i walnie przyczynili się do rozpoczęcia budowy nowej kliniki kardiochirurgii, która dziś jest chlubą Krakowa i wizytówką kraju.
Na stanowisko dyrektora Instytutu Kardiologii i kierownika Kliniki Chirurgii Serca i Naczyń A.M. w Krakowie powołał mnie w 1979 r. rektor prof. Tadeusz Popiela. Na kolejne 5-letnie kadencje wybierała mnie Rada Instytutu i Rada Wydziału Lekarskiego A.M. jednomyślnie, chyba dlatego, że nie przeszkadzałem i stwarzałem każdemu chętnemu warunki do pracy i rozwoju. A nie byłem łatwym szefem, wymagałem punktualności i rzetelności w pracy od 7:oo do nocy, a błędy krytykowałem otwarcie na porannych odprawach, jednocześnie stymulując do działania dostępnymi w tym czasie sposobami. Mam satysfakcję - udało mi się wraz z zespołami klinik i zakładów stworzyć ośrodek/szkołę krakowskiej kardiologii i kardiochirurgii na miarę oczekiwań Krakowa i na miarę europejską. Dzisiaj, po przejściu w 2001 r. na emeryturę, moi współpracownicy, wychowankowie i następcy działają w sposób znakomicie zorganizowany i coraz lepszy. Jestem z nich dumny. Żeby wymienić: prof. dra Jerzego Sadowskiego, prof. dr Wiesławę Tracz, prof. dr Wiesławę Piwowarską, prof. dra Ludwika Sędziwego, doc. dra Krzysztofa Żmudkę, doc. dra Jacka Lelakowskiego, prof. dra Janusza Andresa, doc. dra Rafała Drwiłę i współpracujących prof. dr Kalinę Kawecką-Jaszcz i prof. dra Jacka Dubiela z zespołami, którym na miarę możliwości pomagałem w rozwoju i tworzeniu warunków pracy stosownie do ich i pacjentów oczekiwań i realnych wówczas możliwości.
W Zakładzie Kardiologii Interwencyjnej usytuowanym w Klinice Kardiochirurgii doc. dr Krzysztof Żmudka wykonuje z zespołem rocznie 10.000 koronarografii i angioplastyk z "stentowaniem". Prof. dr Jerzy Sadowski przeprowadza w Klinice Chirurgii Serca, Naczyń i Transplantologii rocznie 3000 operacji na otwartym sercu i przeszczepy serca, których łącznie wykonano w latach 1988-2004 ponad 500. Przeszczepy serca rozwinął w krakowskiej klinice doc. dr Mirosław Garlicki, który w Krakowie kierował zespołem transplantacyjnym do 2001r. Od 3 lat doc. Garlicki jest kierownikiem Kliniki Kardiochirurgii Centralnego Szpitala Klinicznego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji w Warszawie. Wykonuje tam 1000 operacji serca i 30 przeszczepów serca rocznie.
Pierwszy przeszczep serca w Polsce przeprowadził 4 stycznia 1969 r. w Łodzi prof. Moll w mojej asyście. Przypadek i badania zgodności tkankowej sprawiły, że pierwszy przeszczep serca w Krakowie został wykonany 20.10.1988 r. u Poznaniaka p. Zygmunta Chwirota l. 57 z osiedla Lecha. Żył z nowym sercem 13 lat.
Jednostki Instytutu Kardiologii Akademii Medycznej (od 1990 r. Collegium Medicum UJ) należą dziś do przodujących w Europie. Poza działalnością usługową i dydaktyczną realizują ambitne programy naukowe europejskie i światowe.
Moja wizja sprzed 25 lat, żeby uznać ostry ból w klatce piersiowej za równoznaczny tzw. ostremu brzuchowi, który, jak wiadomo, wymaga natychmiastowej operacji - spełniła się poprzez zmianę filozofii myślenia klinicznego i postępowania lekarzy. Dawniej, gdy nie było jeszcze powszechnie dostępnej aparatury rentgenowskiej do koronarografii, chorego z zawałem serca kładziono na kilka tygodni i nie przeszkadzano w rozwoju zawału. 50% chorych umierało. Dziś każdemu komu zagraża zawał należy natychmiast w ciągu "złotej godziny" wdrożyć terapię rozpuszczającą skrzeplinę, wykonać koronarografię i udrożnić zamykającą się tętnicę wieńcową, by tym samym nie dopuścić do zawału serca. Małopolski Program Ostrej Klatki Piersiowej został wdrożony w 2000 r. jako modelowy w całym kraju, obniżając śmiertelność w zawale serca do ok.10%. Na tę zmianę filozofii klinicznej musieliśmy wszyscy pracować ponad 20 lat i wyposażyć wszystkie ośrodki kardiologiczne w kosztowny sprzęt rentgenowski. Teraz dopiero mamy efekty zespolonego działania: prewencji pierwotnej (zwalczanie palenia papierosów, leczenie nadciśnienia, otyłości, cukrzycy), interwencyjnej terapii i wczesnej rehabilitacji w chorobach serca.
Spektakularne są również inne nasze osiągnięcia. W 1990 r. z św. p. mgr Karolem Paluchem (1923-2003) założyliśmy Fundację Rozwoju Kardiochirurgii "COR AEGRUM" dla kontynuowania przerwanej w 1989 r. budowy nowej kliniki kardiochirurgii. Fundacja, zgromadziwszy pokaźną kwotę, wznowiła budowę i doprowadziła duży 7-mio kondygnacyjny budynek do stanu surowego zamkniętego. Nasze starania zostały zwieńczone włączeniem tej budowy do programu inwestycji centralnych z szansą na szybkie jej ukończenie.
I doczekaliśmy się swoich wielkich 5 minut w historii kraju i polskiej medycyny. Ojciec Święty Jan Paweł II przyjął nasze zaproszenie. W dniu 9 czerwca 1997 r. poświęcił naszą nową klinikę kardiochirurgii i powiedział " N I E C H S Ł U Ż Y"
I służy już siódmy rok, ratując tysiącom chorych zdrowie i życie. Dla mnie osobiście było to wydarzenie życia, dostąpiłem zaszczytu powitania Jego Świątobliwości, wygłoszenia adresu i towarzyszenia Ojcu Świętemu podczas kilkugodzinnej ceremonii z Jego przemówieniem do zebranych chorych, załogi Szpitala im. Jana Pawła II i gości.
Będąc już trzeci rok na emeryturze mam dość czasu, by zastanowić się w czym tkwi istota mojego, naszego z żoną oraz licznego zespołu wspaniałych współpracowników, sukcesu w Krakowie, w którym zwykło się mówić ludziom spoza Krakowa, "że ptokom rzadko się udaje dłużej utrzymać na krzokach". A jednak powiodło się, Poznaniak z Warszawianką na stałe osiedli w Krakowie. Nam się powiodło, jesteśmy oboje profesorami Uniwersytetu Jagiellońskiego. Sądzę, że podstawą sukcesu jest to, iż znalazł się właściwy człowiek na właściwym miejscu i we właściwym czasie zapotrzebowania środowiska.
A że nasz wysiłek organizacyjny i pracę lekarską w Krakowie doceniono niech świadczą różne zaszczyty i honory lokalne oraz najwyższe odznaczenia państwowe: Krzyż Komandorski i Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski nadane w 2000 r. profesorom UJ Hannie i Antoniemu Dziatkowiakom podczas tej samej uroczystej inauguracji roku akademickiego 2000/2001 i przypięte przez J.M. Rektora UJ Prof. Franciszka Ziejkę w asyście osobistości. Nie zdarzyło się jeszcze w historii UJ, by jednocześnie "okrzyżować" obojga małżonków.
Satysfakcją rodziców jest również to, że nasze dorodne córki Wanda i Barbara są lekarzami, ich mężowie również: Jacek Jarosik chirurgiem w Krakowie i Andrzej Bieńkiewicz profesorem ginekologii i położnictwa w Łodzi, a wnuki: Magda studiuje dziennikarstwo, Janek będzie zdawał na medycynę.
Nie łatwo mi zachować obiektywizm w tym "wypracowaniu". Popełniałem też błędy i miałem porażki. Trzeźwa i obiektywna ocena jest dla każdego trudna i prawie niemożliwa.
I nie do mnie należy wystawienie sobie cenzurki z życia. Z upływem czasu ocenią mnie: rodzina, przyjaciele, moi wychowankowie i następcy, a przede wszystkim pacjenci i środowisko, w którym przypadło mi żyć i pracować. Według biblijnego kryterium Komu więcej dano, od tego więcej wymagać będą.
A więc na zakończenie wracam do korzeni, do Poznania do "Marcinka", do domu w Mosinie przy ul. Jasnej 5. Tam rozpoczęła się moja droga życiowa zwieńczona sukcesami na miarę możliwości i warunków ustrojowych w Poznaniu, Łodzi i w Krakowie. Dobra "buda" dla młodego człowieka jest drogowskazem na całe życie. Początkowy zasób wiedzy podstawowej należy pomnożyć wg drogowskazu. Czy wychowanek "Marcinka" skorzystał z tej szansy ? Jestem przekonany, że mogłem więcej i lepiej. e w stosunku do siebie nie mogą być obiektywny.
W październiku 2001 r. Zespół Pracowników Instytutu Kardiologii, władze Collegium Medicum, Uniwersytetu Jagiellońskiego, administracyjne Krakowa i Małopolski, a przede wszystkim Koledzy Kardiochirurdzy z całego Kraju i Przyjaciele, licznie uczestniczyli w uroczystości mojego przejścia na emeryturę i przekazania insygniów władzy - buławy dyrektorskiej prof. Wiesławie Tracz i złotego imadła wieńcowego Jana Molla - mojemu następcy w Klinice prof. drowi Jerzemu Sadowskiemu.
Moją działalność zawodową i społecznikowską podsumowali m.in. polscy kardiolodzy, którzy w miesięczniku Kardiologia Polska, z okazji mojego benefisu opublikowali w 2002 r. artykuł p.t. "Człowiek, któremu się powiodło".
Praca, żelazne zdrowie, mądra żona przyjaciel i towarzysz, cechy psycho-fizyczne, wiara w sukces, dobra wielkopolska organizacja codziennych zajęć wyniesiona z domu i z poznańskich szkół oraz odrobina szczęścia (a w chirurgii szczęście mają tylko lepsi) sprawiły, że stałem się autorytetem nie tylko w zawodzie.
Powrót do korzeni, do Mosiny, gdzie miał miejsce mój udany start, zaowocował ufundowaniem przez nas akademickich stypendiów dla niezamożnych, a zdolnych abiturientów tamtejszego Liceum Ogólnokształcącego. To pomysł mej żony Hanny - spłacaj teraz swój dług!. Już dwie stypendystki otrzymały w 2002 i 2003 r. stypendia po 800 zł miesięcznie na 5 lat. Następne zostanie Mosiniakowi przydzielone w 2004 r.
Wielkopolska w 2002 r. zaliczyła mnie obok innych znakomitości, jak Jan Paweł II, Krzysztof Penderecki i inni, do grona "Wybitnych osobowości pracy organicznej" i obdarzyła "Złotym Hipolitem" (Cegielskim).
Wyrażam na koniec niepłonną nadzieję, że kolejne nowe roczniki koleżanek i kolegów w Marcinku, zechcą przeczytać to wypracowanie, które skłoni ich do refleksji i być może utwierdzi w przekonaniu, że praca organiczna, talent i odrobina szczęścia w każdych warunkach prowadzą do sukcesu.
Dnia 15 lutego 2004 r. w audycji TVN 24 "Inny punkt widzenia" red. Grzegorz Miecugow zadał mi pytanie: jak to było możliwe, że pan i pańscy koledzy wykształceni w szczycie stalinistycznym, z maturą z 1951 r. znaleźliście się w czołówce naukowców z akademickimi tytułami, wybitnych fachowców wielu dziedzin gospodarki, kultury i sportu ?
Odpowiedź jest banalnie prosta - każdy kto chciał się uczyć i kształcić, potrafił żyć uczciwie, niezależnie myśleć na własną odpowiedzialność i nie uległ zniewoleniu przez system, mógł żmudną systematyczną pracą osiągnąć sukces. Uczciwie jednak dodać należy, że w socjalistycznym ustroju "sprawiedliwości społecznej" wyrządzono krzywdę niektórym z młodzieży nieproletariackiego pochodzenia społecznego. Światli Poznaniacy pokonywali jednak te przeszkody i kształcili swoje dzieci.
A bardziej patetycznie: naród polski należy do szczególnych, ma niezwykłą odporność biologiczną i duchową, nie dał się ujarzmić, zwycięsko przeszedł 123 lata rozbiorowej niewoli, nie zniszczyły go dwie wojny światowe ani stalinizm.
Od 15 lat prawie 40 milionowy naród ma w środku Europy swój niepodległy byt. Oby mądrze i z wyobraźnią zagospodarowały i utrwaliły go obecne i przyszłe pokolenia.
A my starsi panowie z Marcinka z rywali po maturze i po studiach, staliśmy się dojrzałymi suwerennymi przyjaciółmi i partnerami, emerytami, którzy z dystansem odnoszą się do rzeczywistości i ze wzruszeniem i dumą wspominają swoją ukochaną "budę".